wtorek, 23 marca 2010

100323

Ostatni wpis był bardzo subiektywną oceną albumu, który większość czytających wyłączy po 20 sekundach drugiej piosenki. Tym razem coś bardziej uniwersalnego. Opiszę historię człowieka, który nauczył mnie i pewno wielu innych programować. Nie podam jego personaliów, a tych którzy wiedzą o kogo chodzi proszę o pozostawienie tego opisu dla siebie. Nie jest moim celem pisanie czyjejś biografii nie informując go o tym, a wyciągnięcie z czyichś doświadczeń jakiegoś morału.

No to zaczynamy…

Z panem K spotkałem się na wykładzie dotyczącym programowania. Konkretniej – uczyliśmy się jak skorzystać z pewnej biblioteki. Człowiek – niewysoki, chudy, w okularach – wydał mi się bardzo sympatyczny. Jego wykład, a właściwie zbiór slajdów z wypisanymi przydatnymi elementami biblioteki, które szczegółowo opisywał, był płynny i pełen humoru. O dziwo nie był to ani wykład typu: „Patrzcie ile ja umiem”, ani typu „I tak nic nie zrozumiecie”, ani nawet „Więcej jaj niż treści”. Facet autentycznie coś umiał i chciał coś przekazać. A co ważniejsze – robił to doskonale.

Laboratoria zaczęły się jak wszystkie na tym wydziale. Jedyną różnicą było to, że nikt nie podał nam zadania. Pojawiało się ono na stronie o odpowiedniej godzinie. Pełna automatyzacja, pełen profesjonalizm. Miało to swoje zalety – mieliśmy dokładnie 90 minut na zadanie, jak i swoje wady – mieliśmy dokładnie 90 minut na zadanie. Oczywiście odpowiedni skrypt przyjmował tylko rozwiązania wysłane przed upływem zadanego czasu. Nie były to proste laboratoria, ale wszyscy prowadzący służyli pomocą i nie chcieli nikogo na siłę wyeliminować. Drugi semestr był już nieco prostszy, ale i tak było co robić. Po roku zajęć (2 przedmioty) kilku z nas, w tym ja, znalazło bez problemu pracę i dobrze sobie w niej radziło

Profesjonalizmu pana K ostatecznie dowiodła wizyta komisji akredytacyjnej na wydziale. Komisja miała na celu ocenić na jakim poziomie prowadzone są zajęcia. Przyszli do pana K na laboratoria i zastali go siedzącego na krześle z rękoma założonymi za głową, patrzącego na studentów wyczekujących pojawienia się kolejnego zadania. Zapytali go co prowadzi i jeszcze o parę szczegółów, a następnie zwrócili uwagę, że już czas zaczynać zajęcia. On popatrzył na studentów, rozwiązujących zawzięcie zadania, które chwilę temu pojawiły się na jego stronie i spokojnie odpowiedział „przecież się właśnie zaczęły”. Komisja sprawdziła co robią studenci, podziękowała mu i wyszła. To były jedyne sprawdzone laboratoria – byli pod takim wrażeniem, że nie musieli niczego innego kontrolować.

Pan K był doktorantem, asystentem. Miał 7 lat na napisanie doktoratu, prowadząc w tym czasie zajęcia. Człowiek jest niesamowicie pracowity i sumienny, ale jego promotor niestety nie. Doktorat nie został ukończony na czas, a pan K stracił uprawnienia asystenta (min. do prowadzenia zajęć). Dziekan, pod wpływem petycji studentów i własnych odczuć względem pana K od razu zatrudnił go jako pracownika dydaktycznego, ale była to już tylko umowa zlecenia. Po kolejnych 3 latach, podczas których doktorat nie został zamknięty pan K zniechęcił się na tyle, że nie podpisał kolejnej umowy z uczelnią i po 10 latach pracy opuścił wydział…

Miał być morał i będzie. Można się starać nie wiadomo jak mocno i niczego nie osiągnąć z winy osób trzecich, które „starają się mniej”. Pesymistyczny morał, ale prawdziwy. Wniosek jest prosty – nie starać się tak bardzo. Jedyny problem jest taki, że przez nasz brak starania, brak pracy, olewactwo, lenistwo i tumiwisizm takim ludzion jak pan K „świat bezczelnie rozkwasi nos”.

4 komentarze:

  1. ojjj, strasznie pesymistycznie... nie znam historii pana K aż tak szczegółowo, ale wierzę, że skoro o tym piszesz, to pewnie masz dobre informacje. Natomiast, pewnie jestem idealistką (wyleczenie z tej choroby chyba mi nie grozi), ale niestety wierzyć mi się nie chce, że przez 10 lat pan K nie mógł zrobić nic, żeby takiej sytuacji zapobiec.

    OdpowiedzUsuń
  2. myślę, że po 7 latach stracił znaczną część zapału =). Jak nie wcześniej =).

    OdpowiedzUsuń
  3. 29 year-old Account Coordinator Aurelie Longmuir, hailing from Earlton enjoys watching movies like Melancholia and Yoga. Took a trip to Archaeological Site of Cyrene and drives a Aston Martin DB3S. moje wyjasnienie

    OdpowiedzUsuń