poniedziałek, 30 listopada 2009

091130

Pewnie każdy się ze mną zgodzi, że nałogowe palenie papierosów jest czymś szkodliwym i dla palącego i dla osób postronnych przebywających w jego otoczeniu. Podważyć się tego nie da, bo wynika to z ogólnoświatowych badań (nie Amerykańskich, bo oni po latach badań dowiedli, że geny kobiece zbliżone są do ludzkich). Prowadzi się wiele akcji typu „nie pal!” czy „Palenie albo zdrowie..”, umieszcza się napisy na papierosach: „jak będziesz palił to umrzesz” i tak dalej. Wszystko po to żeby społeczeństwo było doinformowane i zdawało sobie sprawę z zagrożenia związanego z kurzeniem.

Nie można w takim razie powiedzieć, że ludzie nie wiedzą, iż palenie zabija. Problem pojawia się gdy taki doinformowany obywatel jednak zechce palić. Nawet nie nałogowo – ot dymek przy piwku w barze, albo do towarzystwa podczas przerwy w pracy. Czy to coś złego? Może tak, może nie. Każdy ma jakiś pogląd na ten temat i pewnie jak zwykle gdzie dwóch polaków tam trzy zdania. Problem zaczyna się kiedy ten Kowalski mimo wszystko zechce zapalić. Wyciąga papierosa z wymiętolonej paczki (nosi ją w torbie od miesiąca), zapalniczkę pożycza od palącego kolegi i szuka miejsca żeby zapalić… i szuka… i szuka… i szuka…

Zauważyłem, że palacz, czy też zwykły człowiek chcący zapalić, nie ma gdzie tego zrobić. W tym momencie jest w o wiele gorszej sytuacji niż alkoholik, który może iść do baru. W restauracjach powoli znikają miejsca dla palących, w firmach likwiduje się palarnie, na ulicy grozi mandat za „palenie w miejscu publicznym”, w barach powoli też krzywo się na to patrzy (w Irlandii po wprowadzeniu zakazu palenia w pub’ach jedna czwarta z nich zbankrutowała). Pozostaje palenie ukradkiem…

Wyobraźmy sobie biznesmana, który lecąc z Warszawy do Pekinu ma przesiadkę w Helsinkach i czeka godzinę na lotnisku. Co robić przez ten czas? Chętnie by sobie zapalił, ale trafia na kolejne tabliczki z zakazem. Okazuje się, że w jego strefie w ogóle nie można palić. Można nawalić się jak Messerschidt w barze, kupić pornola żeby iść do łazienki i rozładować napięcie, ale zapalić nie ma gdzie. Nasz biznesman to poważny człowiek, który ma pięćdziesiątkę na karku i doskonale zdaje sobie sprawę, że palenie jest złe. Nie ma jednak wyjścia – musi udać się do kiepsko wentylowanej łazienki i po kryjomu zapalić szybko fajkę. Na dodatek następny użytkownik toalety będzie mocno niepocieszony z powodu dymu. Brzmi bez sensu?

Ale tak jest. Mimo tego, że w Polsce mamy około 9 mln palaczy miejsc do palenia jest coraz mniej. Według naszej konstytucji nikt nie może być dyskryminowany, a oni jakby są… Nie chcę żyć w czyimś dymie i wdychać czyjeś spaliny, ale nie rozumiem czemu likwiduje się dobrze wentylowane palarnie, wagony dla palących (ostatnio jakaś pani upomniała palącego człowieka w wagonie dla palących – paranoja), miejsca w restauracjach dla palących. Komu to tak naprawdę przeszkadza? Dym tytoniowy i tak będzie, bo nagle nie przestaniemy wszyscy palić, a dzięki wydzielonym miejscom będzie on umiejscowiony i być może mniej szkodliwy. Ale cóż – ludzie za mądrzy nigdy nie byli, a najwięcej krzykaczy to byli palacze, którzy nagle wyzwolili się z nałogu. To chyba jest najśmieszniejsze w tym wszystkim.

środa, 18 listopada 2009

091118

Cywilizacja Śmierci. Takiego terminu użył Jan Paweł II w encyklikach „Veritatis Splendor” i „Evangelium Vitae” do opisania zachodniej kultury. Papieżowi chodziło o akceptację społeczną aborcji, eutanazji itp., a także szerzącą się pedofilię, pornografię i swobodę seksualną. Jak wiadomo Kościół wszystkie te rzeczy potępia jako sprzeciwiające się kultowi miłości i życia. Sam zbitek słów został użyty jako przeciwieństwo Cywilizacji Miłości – terminu wprowadzonego wcześniej przez papieża Pawła VI.

Nie mam zamiaru rozważać tego pojęcia w kategoriach wiary i moralności – zostawię to teologom i ludzkiemu sumieniu. Bardziej mnie interesuje samo wyrażenie – „Cywilizacja Śmierci”. Otóż ostatnio zauważyłem, że nasza (światowa) popkultura i nasza (polska i nie tylko) mentalność uwielbia śmierć. Nie chodzi tu o zabijanie oglądane na ekranach, czy przestępstwa popełniane na ulicach, ani nawet o kult zmarłych, ale o samo uwielbienie śmierci i zainteresowanie osobami zmarłymi.

Popkultura, czy w ogóle kultura, jest bardzo wybredna i kapryśna. Od zarania dziejów artyści umierali w biedzie zjadani przez choroby i robactwo tylko po to żeby ich dzieła sprzedawano teraz za grube miliony. Poza nielicznymi wyjątkami (np. Michał Anioł, Pablo Picasso) malarze byli wychwalani dopiero po śmierci. Dzieła Van Gogha były w jego epoce uważane za bohomazy, a obecnie ten sam Van Gogh to jeden z największych artystów. Nieco lepiej było z muzykami, ale też nie zawsze.

W dzisiejszych czasach jest jeszcze gorzej. Doceniamy kogoś, ten ktoś zdobywa jakąś popularność, następnie wszyscy o nim zapominają, a sam delikwent umiera na strzał w głowę. Najczęściej złoty. Pomijam współczucie dla kogoś kto się zaćpał na śmierć, bo to mało w tym momencie istotne. Istotniejsze jest, że w czasie między schyłkiem popularności, a śmiercią nikt nawet nie wspomniał o tym człowieku. Po śmierci natomiast okazuje się, że wszyscy go kochali. Weźmy Michael’a Jackson’a – dopiero jak umarł okazało się, że cały świat go uwielbia i wszyscy go słuchają. Podobnie Curt Cobain, Beksiński, Herbert. Media ogłaszają, że zmarł ktoś znany i okazuje się, że był powszechnie uwielbiany i wszyscy za nim rozpaczają. Śmierć stała się trendy.

W naszej mentalności mamy głęboko zakorzenione uwielbienie męczeńskiej śmierci. Po części załatwił nam to Jezus Chrystus na spółkę z Adamem Mickiewiczem i Juliuszem Słowackim, ponieważ cała Polska ma się za „mesjasza narodów”. Jesteśmy najświętsi ze wszystkich i nasze poświęcenie jest porównywane z męczeństwem Chrystusa. Gdy ktoś ważny dla kraju umiera staje się nieskazitelny. Najpierw były zniewagi i obelgi kierowane w stronę Jacka Kuronia, a potem okazało się, że wszyscy i tak go uwielbiali. Zwyczaj każe, że o zmarłych źle się nie mówi, ale zaprzeczanie pewnym faktom to chyba przesada. Nie mówię o Kuroniu bo na jego ocenę za wcześnie, ale spróbujcie powiedzieć coś o ciemnych sprawach w życiu Piłsudskiego…

Spójrzmy na śmierć Jana Pawła II. Wielki był to człowiek, ale przeważająca większość zdała sobie z tego sprawę dopiero po jego śmierci. Domagali się dni wolnych od pracy z powodu żałoby i rozpaczy. Nikt nie zauważył, że w myśl słów samego zmarłego praca to najwyższa wartość i tylko pracą i wiarą można coś osiągnąć. My jak widać wolimy wiarę, bo pracować się nie chce. Zresztą wiara najczęściej objawia się rozsyłaniem „[*]” i „Pamiętaj! Dzisiaj jest rocznica śmierci papieża – na znak, że cię to obchodzi nie jedz kartofli i wytatuuj sobie ten tekst na dupie”.

Ludzka śmierć stała się towarem, który można reklamować i na którym można zarabiać. Gdzieś po drodze znika w ludziach gust muzyczny, estetyczny, literacki, wiara, zrozumienie i sam zmarły. Ważne jest żeby wysławiać śmierć danej osoby i ewentualnie jej okoliczności. Ważne żeby pokazać innym, że pamięta się o znanym zmarłym. Szczególnie kiedy jego śmierć jest aktualnie na top’ie.

czwartek, 5 listopada 2009

091105

1. listopada - Dzień Wszystkich Świętych. Co to oznacza dla nas? Dalekie podróże, których celem jest zapalenie znicza na grobie kogoś bliskiego. Piękna tradycja (choć sam jej nie lubię, ale o tym kiedy indziej). Dzień jest dniem refleksji, wspomnień, smutku i melancholii. Przez jakiś czas zastanawiałem się dlaczego w dzień świąteczny ku czci wszystkich znanych i nieznanych świętych ludzie są smutni i wspominają zmarłych. Pierwsze wyjaśnienie było proste – święci też nie żyją i ludzie ze święta kościelnego zrobili świeckie wspominanie zmarłych. Rozumowanie oczywiście błędne, a prawda jest o wiele bardziej prozaiczna.

Kościół Katolicki na początku swojego istnienia borykał się z problemem kultów pogańskich. Jednym ze staropolskich, pogańskich zwyczajów było organizowanie „Dziadów”. Święta obchodzonego 2. listopada służącego nawiązaniu kontaktu ze zmarłymi. Oczywiście Dziady nie mogły w niezmienionej formie przejść do tradycji katolickiej, więc zmieniono je w Dzień Zaduszny, w którym wspominamy i modlimy się za naszych zmarłych.

Co łączy ten dzień z Dniem Wszystkich Świętych? Nic. Poza tym, że Zaduszki są dzień później oraz, w przeciwieństwie do 1. listopada, nie są dniem wolnym od pracy. I właśnie ten ostatni szczegół wyjaśnia czemu jeździmy na groby bliskich w Święto Wszystkich Świętych. Żeby było śmieszniej w PRL też był to dzień wolny, nazywany przez władze Świętem Zmarłych – stąd pochodzi dalej funkcjonująca nazwa tego dnia. Tak oto radosne święto jakim w Kościele Katolickim jest Święto Wszystkich Świętych przekształciło się w dzień wspomnień i melancholii.

O Zaduszkach natomiast mało kto pamięta, a dzięki wspaniałemu państwu na zachodzie (gdzie można dostać nobla za bycie czarnym mimo równości rasowej) bardziej znamy Halloween. Swoją drogą samo Halloween jest bardzo ciekawym świętem dającym okazję do przebrania się i zrobienia imprezy. Szkoda tylko, że kompletnie zastąpiło nasze Dziady czy Dzień Zaduszny i kompletnie nie pasuje do naszej kultury. Ja mogę zrozumieć, że meksykanie bawią się na pogrzebach (nie sprawdzone), a cyganie piją na trumnie (też nie sprawdzone) , ale nasza tradycja taka nie jest i nie będzie! Okazji do dobrej zabawy mamy wystarczająco dużo, a pamięć o zmarłych mnie przynajmniej nie napawa chęcią do imprezowania. Do smutku także nie, ale myśleć o wszystkich babciach, wujkach i ciociach wolę w samotności i mam wrażenie, że nie tylko ja tak uważam.

Zresztą od Halloween zawsze bardziej podobała mi się Noc Kupały…

niedziela, 1 listopada 2009

091101

Nie tak dawno temu pisałem o przemocy w grach komputerowych. Moje zdanie nie uległo zmianie – przemoc jest i będzie zarówno w życiu jak i w grach, a ludzie powinni zamiast kolejnych zakazów rozmawiać z pociechami (bo to o nie tu chodzi) i wyjaśnić czemu jest tak a nie inaczej. Ostatnio pojawił się jednak materiał, który dolał nieco oliwy do tej i tak zaognionej sprawy.

Jedną z kluczowych gier roku ma być Modern Warfare II. Prawdę mówiąc to slogan powtarzany na wszystkich serwisach o grach i „tworzenie hitów w zapowiedziach”. Sama gra jest tutaj mało istotna, bardziej interesuje mnie przemoc w niej. Modern Warfare jakby ktoś nie wiedział to seria wydawana w ramach Call of Duty i ma na celu ukazanie fikcyjnego, współczesnego konfliktu w jak najwierniejszy sposób. Słowem – symulacja współczesnych żołnierzy.

Z czym walczą współcześni żołnierze? Podobno z szeroko pojętym terroryzmem. Gdzie jest najwięcej „pracujących” terrorystów? Na lotnisku. Co tam najczęściej robią? Zabijają Bogu ducha winnych ludzi. Nie może być inaczej w wiernej symulacji. Wchodzimy z giwerą na lotnisko, otwierają się drzwi a my wypluwamy kolejne magazynki amunicji do tych strasznych i niedobrych… cywili!? Tak – otrzymaliśmy pierwszy symulator terrorysty strzelającego do niewinnych ludzi. Ściślej mówiąc tajniaka przebranego za terrorystę strzelającego do niewinnych ludzi.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że gry typu Postal już były, pamiętam o GTA i o wielu FPS’ach, w których można z uśmiechem zabijać przechodniów. Mam jednak wrażenie, że tym razem jest nieco inaczej. Poatal to gra gore, kupując ją doskonale wiemy, że będzie masakra – tak jak w filmach z tego gatunku. GTA to gra o gangsterach – mamy pełną świadomość, że gramy przestępcą. W Modern warfare mamy dokładne odwzorowanie bestialstwa terroryzmu. Nie jako przestępca, nie jako szaleniec, ale jako agent rządowy infiltrujący organizację terrorystyczną. Nie dla kasy, nie dla zabawy - dla szeroko pojętej "idei". OK. – w filmach widujemy to codziennie, ale doznania z gier są chyba bardziej osobiste...

I tu zaczyna się problem – jak ocenić to co zrobili twórcy gry? Źle, bo realistyczne (prawie prawdziwe) masakrowanie niewinnych ludzi jest dość przerażające. Czy też dobrze – artyści jak zwykle w sposób szokujący ukazali to, co dzieje się na świecie. Jedno jest pewne – doznania są bardzo mocne i kontrowersyjne.

Świetna reklama samej gry.