poniedziałek, 21 grudnia 2009

091221

Na ekranach telewizorów pojawiły się majestatyczne, czerwone ciężarówki z napisem „Coca-Cola”. Dla chrześcijan i prawie wszystkich Polaków oznacza to, że zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Oczywiście sklepy uprzejmie, choć niezbyt delikatnie, sugerowały nadejście świąt od początku listopada, kiedy to choinki i mikołaje wyparły z wystaw dynie i czarownice. Na ulicach radośnie migocą lampki poukładane w urocze wzorki gwiazd, mikołajów, reniferów i choinek. Ech… piękny ten czas oczekiwania na Boże Narodzenie!

Bardzo ważnym elementem przygotowania do świąt są zakupy. Wigilia musi być wystawna, a niektóre produkty są nieco tańsze jeśli kupić je odpowiednio wcześnie. Nie można zapomnieć też o prezentach! Babci „Doppelherz”, dziadkowi tytoń fajczarski, mamie perfum, tacie krawat, siostrze wisiorek, dziewczynie pierścionek, chłopakowi grę, dziecku lego… Wymyślanie podarków nie jest taką prostą sprawą, a pod choinką coś leżeć musi. O Jezu - Choinka! Nowe bombki też by się przydały…

Czas na ostatnie przygotowania – generalne porządki obejmujące standardowe wycieranie kurzu jak również odświętne pranie firanek, mycie okien i czyszczenie nieco przykurzonych mosiądzów. Zamiast tradycyjnych serwetek w kwiatki i liście pojawiają się te z choinkami i bombkami. Świeczka w kształcie Mikołaja czy świętej rodziny na półce będzie radośnie przypominać o świątecznym okresie.

Wigilia już tuż-tuż! Ubieranie choinki, gotowanie moczki i makówek (ew. kutii) , robienie pierogów, przygotowywanie karpia i…. wreszcie kolacja! Dwanaście potraw, puste nakrycie dla wędrowca, łamanie się opłatkiem, wspaniałe jedzenie. Potem jeszcze rozpakowywanie prezentów, mniejsza lub większa radość z nich i wspólne świętowanie. Dla znudzonych rodzinnymi pogawędkami jest także bogata oferta filmowa – „Szklana pułapka” i „Kevin sam w domu” nie pozwolą zapomnieć o świętach.

Tak zdecydowanie święta Bożego Narodzenia są lepsze od Wielkiej Nocy!

sobota, 12 grudnia 2009

091212

Witamy Państwa na gali kendo sportowego! Dziś oprócz walk profesjonalnych zawodników mamy dla państwa zupełnie wyjątkową i jedyną w swoim rodzaju, długo wyczekiwaną walkę Andrzeja Gołoty z Chuckiem Norrisem. Znany bokser i znany aktor zmierzą się w morderczym pojedynku kendo! „Trenowałem długo z moim kijem. Na pewno wygram!”, mówi Gołota. „Wierzę, że uderzenie z półobrotu również w kendo uczyni mnie niepokonanym…”, celnie ripostuje Chuck. Który z nich miał rację? Przekonamy się już za chwilę.

W studiu gościmy kilku znakomitych gości. Witamy Jacka Gmocha, który przygotuje analizę walki, witamy Annę Muchę, która zajmie się estetyczną stroną przedsięwzięcia oraz sportowca wszechczasów - Adama Małysza. Pani Aniu – może kilka słów o samych zawodnikach? „Tak, tak… Chuck Norris to zawodowy aktor i ma brodę, a Andrzej Gołota jest zawodowym bokserem i nie ma brody”. …Dziękuję. Panie Adamie, najważniejsze pytanie – kto wygra? „Nie kibicuję żadnemu z zawodników. Myślę, że wygra po prostu najlepszy”.

Nikt się tego nie spodziewał! To zupełnie niesamowite! W piętnastej sekundzie Chuck Norris wyprowadził swoim shinai cios z półobrotu i zwyciężył! Właśnie narodziła się nowa wielka gwiazda kendo sportowego! Proszę państwa! Kto następny? Teramoto? Oddajemy głos do studia, gdzie nasi goście skomentują tę historyczną walkę.

Panie Gmoch – co pan sądzi? „Chuck Norris sprawił nam małą niespodziankę tym ciosem. Jest to z pewnością dowód pewności siebie i klasy. Przeanalizujmy sytuacje przed ciosem… Tutaj na stopklatce mamy zawodników: po prawej Andrzej, spokojny, pewny siebie, a po lewej Chuck, który jak tygrys szykuje się do ciosu. Na następnej stopklatce widzimy (może zaznaczę to na czerwono) jak ręka Chucka powoli wykonuje ruch w bok. Takiego oskrzydlenia nie spodziewał się Gołota. Może wezmę go w kółeczko. Zdezorientowany chciał uciec w prawo, ale Chuck był szybszy i na ostatniej stopklatce mamy leżącego Gołotę trzymającego się za twarz” Dziękuję. Pani Aniu – co pani sądzi o tej walce? „W pierwszej chwili nie wiedziałam co się dzieje. Te wszystkie maski i stroje. Nie widziałam po prostu brody i na początku myślałam, że to Andrzej Gołota wygrał...”

Zapytajmy zwycięzcę o wrażenia z walki. „Wygrała ciężka praca i determinacja. Jak ja coś robię, to zawsze na 100%. Daję z siebie wszystko i do przodu!”. Takimi słowami Chuck Norris, nowa i obiecująca postać światowego kendo podsumowuje i walkę. Jeszcze tylko kilka komentarzy internautów i żegnamy się z Państwem.

„W Kendo ważne jest skupienie. Nie można wygrać w 15 sek. To było ustawiane”. „Chuck… ty ch***”. „Haha! Gołota dostał jak dziecko!”. „I znowu poszedłem się odlać i mnie minęła cała walka…”. „W Kendo nie chodzi się w butach tylko w chodakach, a Chuck Norris miał trampki. To jakaś kpina!”. „W tej telewizji to tylko przemoc! Zepsucie i zaraza!”

poniedziałek, 30 listopada 2009

091130

Pewnie każdy się ze mną zgodzi, że nałogowe palenie papierosów jest czymś szkodliwym i dla palącego i dla osób postronnych przebywających w jego otoczeniu. Podważyć się tego nie da, bo wynika to z ogólnoświatowych badań (nie Amerykańskich, bo oni po latach badań dowiedli, że geny kobiece zbliżone są do ludzkich). Prowadzi się wiele akcji typu „nie pal!” czy „Palenie albo zdrowie..”, umieszcza się napisy na papierosach: „jak będziesz palił to umrzesz” i tak dalej. Wszystko po to żeby społeczeństwo było doinformowane i zdawało sobie sprawę z zagrożenia związanego z kurzeniem.

Nie można w takim razie powiedzieć, że ludzie nie wiedzą, iż palenie zabija. Problem pojawia się gdy taki doinformowany obywatel jednak zechce palić. Nawet nie nałogowo – ot dymek przy piwku w barze, albo do towarzystwa podczas przerwy w pracy. Czy to coś złego? Może tak, może nie. Każdy ma jakiś pogląd na ten temat i pewnie jak zwykle gdzie dwóch polaków tam trzy zdania. Problem zaczyna się kiedy ten Kowalski mimo wszystko zechce zapalić. Wyciąga papierosa z wymiętolonej paczki (nosi ją w torbie od miesiąca), zapalniczkę pożycza od palącego kolegi i szuka miejsca żeby zapalić… i szuka… i szuka… i szuka…

Zauważyłem, że palacz, czy też zwykły człowiek chcący zapalić, nie ma gdzie tego zrobić. W tym momencie jest w o wiele gorszej sytuacji niż alkoholik, który może iść do baru. W restauracjach powoli znikają miejsca dla palących, w firmach likwiduje się palarnie, na ulicy grozi mandat za „palenie w miejscu publicznym”, w barach powoli też krzywo się na to patrzy (w Irlandii po wprowadzeniu zakazu palenia w pub’ach jedna czwarta z nich zbankrutowała). Pozostaje palenie ukradkiem…

Wyobraźmy sobie biznesmana, który lecąc z Warszawy do Pekinu ma przesiadkę w Helsinkach i czeka godzinę na lotnisku. Co robić przez ten czas? Chętnie by sobie zapalił, ale trafia na kolejne tabliczki z zakazem. Okazuje się, że w jego strefie w ogóle nie można palić. Można nawalić się jak Messerschidt w barze, kupić pornola żeby iść do łazienki i rozładować napięcie, ale zapalić nie ma gdzie. Nasz biznesman to poważny człowiek, który ma pięćdziesiątkę na karku i doskonale zdaje sobie sprawę, że palenie jest złe. Nie ma jednak wyjścia – musi udać się do kiepsko wentylowanej łazienki i po kryjomu zapalić szybko fajkę. Na dodatek następny użytkownik toalety będzie mocno niepocieszony z powodu dymu. Brzmi bez sensu?

Ale tak jest. Mimo tego, że w Polsce mamy około 9 mln palaczy miejsc do palenia jest coraz mniej. Według naszej konstytucji nikt nie może być dyskryminowany, a oni jakby są… Nie chcę żyć w czyimś dymie i wdychać czyjeś spaliny, ale nie rozumiem czemu likwiduje się dobrze wentylowane palarnie, wagony dla palących (ostatnio jakaś pani upomniała palącego człowieka w wagonie dla palących – paranoja), miejsca w restauracjach dla palących. Komu to tak naprawdę przeszkadza? Dym tytoniowy i tak będzie, bo nagle nie przestaniemy wszyscy palić, a dzięki wydzielonym miejscom będzie on umiejscowiony i być może mniej szkodliwy. Ale cóż – ludzie za mądrzy nigdy nie byli, a najwięcej krzykaczy to byli palacze, którzy nagle wyzwolili się z nałogu. To chyba jest najśmieszniejsze w tym wszystkim.

środa, 18 listopada 2009

091118

Cywilizacja Śmierci. Takiego terminu użył Jan Paweł II w encyklikach „Veritatis Splendor” i „Evangelium Vitae” do opisania zachodniej kultury. Papieżowi chodziło o akceptację społeczną aborcji, eutanazji itp., a także szerzącą się pedofilię, pornografię i swobodę seksualną. Jak wiadomo Kościół wszystkie te rzeczy potępia jako sprzeciwiające się kultowi miłości i życia. Sam zbitek słów został użyty jako przeciwieństwo Cywilizacji Miłości – terminu wprowadzonego wcześniej przez papieża Pawła VI.

Nie mam zamiaru rozważać tego pojęcia w kategoriach wiary i moralności – zostawię to teologom i ludzkiemu sumieniu. Bardziej mnie interesuje samo wyrażenie – „Cywilizacja Śmierci”. Otóż ostatnio zauważyłem, że nasza (światowa) popkultura i nasza (polska i nie tylko) mentalność uwielbia śmierć. Nie chodzi tu o zabijanie oglądane na ekranach, czy przestępstwa popełniane na ulicach, ani nawet o kult zmarłych, ale o samo uwielbienie śmierci i zainteresowanie osobami zmarłymi.

Popkultura, czy w ogóle kultura, jest bardzo wybredna i kapryśna. Od zarania dziejów artyści umierali w biedzie zjadani przez choroby i robactwo tylko po to żeby ich dzieła sprzedawano teraz za grube miliony. Poza nielicznymi wyjątkami (np. Michał Anioł, Pablo Picasso) malarze byli wychwalani dopiero po śmierci. Dzieła Van Gogha były w jego epoce uważane za bohomazy, a obecnie ten sam Van Gogh to jeden z największych artystów. Nieco lepiej było z muzykami, ale też nie zawsze.

W dzisiejszych czasach jest jeszcze gorzej. Doceniamy kogoś, ten ktoś zdobywa jakąś popularność, następnie wszyscy o nim zapominają, a sam delikwent umiera na strzał w głowę. Najczęściej złoty. Pomijam współczucie dla kogoś kto się zaćpał na śmierć, bo to mało w tym momencie istotne. Istotniejsze jest, że w czasie między schyłkiem popularności, a śmiercią nikt nawet nie wspomniał o tym człowieku. Po śmierci natomiast okazuje się, że wszyscy go kochali. Weźmy Michael’a Jackson’a – dopiero jak umarł okazało się, że cały świat go uwielbia i wszyscy go słuchają. Podobnie Curt Cobain, Beksiński, Herbert. Media ogłaszają, że zmarł ktoś znany i okazuje się, że był powszechnie uwielbiany i wszyscy za nim rozpaczają. Śmierć stała się trendy.

W naszej mentalności mamy głęboko zakorzenione uwielbienie męczeńskiej śmierci. Po części załatwił nam to Jezus Chrystus na spółkę z Adamem Mickiewiczem i Juliuszem Słowackim, ponieważ cała Polska ma się za „mesjasza narodów”. Jesteśmy najświętsi ze wszystkich i nasze poświęcenie jest porównywane z męczeństwem Chrystusa. Gdy ktoś ważny dla kraju umiera staje się nieskazitelny. Najpierw były zniewagi i obelgi kierowane w stronę Jacka Kuronia, a potem okazało się, że wszyscy i tak go uwielbiali. Zwyczaj każe, że o zmarłych źle się nie mówi, ale zaprzeczanie pewnym faktom to chyba przesada. Nie mówię o Kuroniu bo na jego ocenę za wcześnie, ale spróbujcie powiedzieć coś o ciemnych sprawach w życiu Piłsudskiego…

Spójrzmy na śmierć Jana Pawła II. Wielki był to człowiek, ale przeważająca większość zdała sobie z tego sprawę dopiero po jego śmierci. Domagali się dni wolnych od pracy z powodu żałoby i rozpaczy. Nikt nie zauważył, że w myśl słów samego zmarłego praca to najwyższa wartość i tylko pracą i wiarą można coś osiągnąć. My jak widać wolimy wiarę, bo pracować się nie chce. Zresztą wiara najczęściej objawia się rozsyłaniem „[*]” i „Pamiętaj! Dzisiaj jest rocznica śmierci papieża – na znak, że cię to obchodzi nie jedz kartofli i wytatuuj sobie ten tekst na dupie”.

Ludzka śmierć stała się towarem, który można reklamować i na którym można zarabiać. Gdzieś po drodze znika w ludziach gust muzyczny, estetyczny, literacki, wiara, zrozumienie i sam zmarły. Ważne jest żeby wysławiać śmierć danej osoby i ewentualnie jej okoliczności. Ważne żeby pokazać innym, że pamięta się o znanym zmarłym. Szczególnie kiedy jego śmierć jest aktualnie na top’ie.

czwartek, 5 listopada 2009

091105

1. listopada - Dzień Wszystkich Świętych. Co to oznacza dla nas? Dalekie podróże, których celem jest zapalenie znicza na grobie kogoś bliskiego. Piękna tradycja (choć sam jej nie lubię, ale o tym kiedy indziej). Dzień jest dniem refleksji, wspomnień, smutku i melancholii. Przez jakiś czas zastanawiałem się dlaczego w dzień świąteczny ku czci wszystkich znanych i nieznanych świętych ludzie są smutni i wspominają zmarłych. Pierwsze wyjaśnienie było proste – święci też nie żyją i ludzie ze święta kościelnego zrobili świeckie wspominanie zmarłych. Rozumowanie oczywiście błędne, a prawda jest o wiele bardziej prozaiczna.

Kościół Katolicki na początku swojego istnienia borykał się z problemem kultów pogańskich. Jednym ze staropolskich, pogańskich zwyczajów było organizowanie „Dziadów”. Święta obchodzonego 2. listopada służącego nawiązaniu kontaktu ze zmarłymi. Oczywiście Dziady nie mogły w niezmienionej formie przejść do tradycji katolickiej, więc zmieniono je w Dzień Zaduszny, w którym wspominamy i modlimy się za naszych zmarłych.

Co łączy ten dzień z Dniem Wszystkich Świętych? Nic. Poza tym, że Zaduszki są dzień później oraz, w przeciwieństwie do 1. listopada, nie są dniem wolnym od pracy. I właśnie ten ostatni szczegół wyjaśnia czemu jeździmy na groby bliskich w Święto Wszystkich Świętych. Żeby było śmieszniej w PRL też był to dzień wolny, nazywany przez władze Świętem Zmarłych – stąd pochodzi dalej funkcjonująca nazwa tego dnia. Tak oto radosne święto jakim w Kościele Katolickim jest Święto Wszystkich Świętych przekształciło się w dzień wspomnień i melancholii.

O Zaduszkach natomiast mało kto pamięta, a dzięki wspaniałemu państwu na zachodzie (gdzie można dostać nobla za bycie czarnym mimo równości rasowej) bardziej znamy Halloween. Swoją drogą samo Halloween jest bardzo ciekawym świętem dającym okazję do przebrania się i zrobienia imprezy. Szkoda tylko, że kompletnie zastąpiło nasze Dziady czy Dzień Zaduszny i kompletnie nie pasuje do naszej kultury. Ja mogę zrozumieć, że meksykanie bawią się na pogrzebach (nie sprawdzone), a cyganie piją na trumnie (też nie sprawdzone) , ale nasza tradycja taka nie jest i nie będzie! Okazji do dobrej zabawy mamy wystarczająco dużo, a pamięć o zmarłych mnie przynajmniej nie napawa chęcią do imprezowania. Do smutku także nie, ale myśleć o wszystkich babciach, wujkach i ciociach wolę w samotności i mam wrażenie, że nie tylko ja tak uważam.

Zresztą od Halloween zawsze bardziej podobała mi się Noc Kupały…

niedziela, 1 listopada 2009

091101

Nie tak dawno temu pisałem o przemocy w grach komputerowych. Moje zdanie nie uległo zmianie – przemoc jest i będzie zarówno w życiu jak i w grach, a ludzie powinni zamiast kolejnych zakazów rozmawiać z pociechami (bo to o nie tu chodzi) i wyjaśnić czemu jest tak a nie inaczej. Ostatnio pojawił się jednak materiał, który dolał nieco oliwy do tej i tak zaognionej sprawy.

Jedną z kluczowych gier roku ma być Modern Warfare II. Prawdę mówiąc to slogan powtarzany na wszystkich serwisach o grach i „tworzenie hitów w zapowiedziach”. Sama gra jest tutaj mało istotna, bardziej interesuje mnie przemoc w niej. Modern Warfare jakby ktoś nie wiedział to seria wydawana w ramach Call of Duty i ma na celu ukazanie fikcyjnego, współczesnego konfliktu w jak najwierniejszy sposób. Słowem – symulacja współczesnych żołnierzy.

Z czym walczą współcześni żołnierze? Podobno z szeroko pojętym terroryzmem. Gdzie jest najwięcej „pracujących” terrorystów? Na lotnisku. Co tam najczęściej robią? Zabijają Bogu ducha winnych ludzi. Nie może być inaczej w wiernej symulacji. Wchodzimy z giwerą na lotnisko, otwierają się drzwi a my wypluwamy kolejne magazynki amunicji do tych strasznych i niedobrych… cywili!? Tak – otrzymaliśmy pierwszy symulator terrorysty strzelającego do niewinnych ludzi. Ściślej mówiąc tajniaka przebranego za terrorystę strzelającego do niewinnych ludzi.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że gry typu Postal już były, pamiętam o GTA i o wielu FPS’ach, w których można z uśmiechem zabijać przechodniów. Mam jednak wrażenie, że tym razem jest nieco inaczej. Poatal to gra gore, kupując ją doskonale wiemy, że będzie masakra – tak jak w filmach z tego gatunku. GTA to gra o gangsterach – mamy pełną świadomość, że gramy przestępcą. W Modern warfare mamy dokładne odwzorowanie bestialstwa terroryzmu. Nie jako przestępca, nie jako szaleniec, ale jako agent rządowy infiltrujący organizację terrorystyczną. Nie dla kasy, nie dla zabawy - dla szeroko pojętej "idei". OK. – w filmach widujemy to codziennie, ale doznania z gier są chyba bardziej osobiste...

I tu zaczyna się problem – jak ocenić to co zrobili twórcy gry? Źle, bo realistyczne (prawie prawdziwe) masakrowanie niewinnych ludzi jest dość przerażające. Czy też dobrze – artyści jak zwykle w sposób szokujący ukazali to, co dzieje się na świecie. Jedno jest pewne – doznania są bardzo mocne i kontrowersyjne.

Świetna reklama samej gry.

poniedziałek, 19 października 2009

091019

W ramach prostej refleksji nad pytaniem: „Dlaczego nie ma seriali o informatykach?” postanowiłem przedstawić kilka znanych i sprawdzonych serii w świetle środowiska mojego zawodu.

MacDrajver
Doskonały technik integruje różne przedmioty codziennego użytku z komputerem. W pierwszym odcinku - pralkę…

CSI: Redmont
Grupa dzielnych programistów Microsoftu znajduje rozwiązania trudnych problemów i błędów zgłaszanych przez użytkowników.

Dr. \\Home
Genialny informatyk tworzy grupę specjalną, ratującą komputery w stanie krytycznym używając radykalnych metod na chybił-trafił: „Żeby uratować ten dysk musimy usunąć zintegrowaną kartę muzyczną – inaczej system przestanie istnieć!”.

Z Archiwum „X:\”
Para specjalnie przeszkolonych informatyków odzyskujących dane natrafia na paranormalne zjawiska w błędnych sektorach dysków użytkowników.

Lost
Tragedia życiowa ludzi, którzy przez katastrofę finansową firmy zmuszeni zostali do zmiany systemu Windows na Linux Gentoo.

PS. Tak – pamiętam o IT Crew.

wtorek, 13 października 2009

091013

Krótkie wspominki górskie Kauacha cz. II
“Tak… dalej będę mendził o górkach”

Rozpoczął się rok akademicki, co dla większości studentów oznacza, że znowu jest z kim pić. Z moją skromną osobą jest podobnie (nie żebym w wakacje nie miał z kim pić), ale mimo wszystko wrócę do opisu wakacyjnej wycieczki. Zamiast pisać projektów...

W poprzednim odcinku napisałem, że w górach jest nie fajnie i obiecałem wyjaśnić po jaką cholerę tam jeżdżę. Wymienianie wszystkich aspektów łażenia po górach jest bezcelowe, więc wymienię tylko kilka najważniejszych:

1. Masz wszystko w dupie
2. Piwo nigdzie nie jest tak dobre
3. Masz wszystko w dupie
4. Wódka przeniesiona 20km w poziomie i 1,5km w pionie smakuje o wiele lepiej
5. Masz wszystko w dupie
6. Jest tam po prostu ładnie
7. Masz absolutnie wszystko w dupie

Łatwo zauważyć, że wyliczanka posiada jeden wyróżniający się element, który wymieniony kilkakrotnie, spowodował być może delikatny cień uśmiechu na twarzy. Najpiękniejsze jest to, że to święta prawda. Na szlaku górskim liczy się tylko różnica wysokości i kreatywność PTTK w wymyślaniu czasów przejścia szlaków. Cała reszta znajduje się w miejscu, gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę. Nogi zresztą też. Zresztą nogi to być może jeszcze jedna licząca się w górach rzecz – z prostej przyczyny – lubią boleć.

Pozostałe elementy wyliczanki są raczej oczywiste. Po przejściu szlaku przewidzianego na 5 godzin, kiedy język radośnie ciora się po ziemi, widok choćby daszku schroniska jest najpiękniejszym widokiem świata. No może poza czekającą wewnątrz wilgotną szklanką pełną zimnego piwa z pianą na wystarczającą ilość palców. Do tego świeże górskie powietrze, fajka zapalona na hali i widok na różnego rodzaju wzniesienia ciągnące się niewiadomo gdzie.

Romantycznie… Szczególnie, że na całe 5 dni wyjazdu do poprawy humoru starcza litr. Ewentualnie jakieś jedno piwo na dzień dobry. Oszczędnie, zdrowo, a i frajda o niebo większa niż w największej wiosce kraju - Warszawie.

poniedziałek, 28 września 2009

090928

Krótkie wspominki górskie Kauach cz. I:
„Góry uczą pokory”

Wybranie się w góry przebiega w moim wypadku w dwóch etapach. Etap pierwszy to mówienie, że trzeba pojechać. Na tym etapie wszyscy są chętni i jedzie ok. 10 osób. Drugi etap to ustalenie terminu, podczas którego ludzie po kolei mówią, że nie mogą. Tym razem wraz z moją większą połową stwierdziliśmy, że skrócimy oba etapy do absolutnego minimum i postanowiliśmy jechać we dwójkę, ale za to na dość trudną trasę. Przez dość trudną rozumiemy szlaki długości 5 – 7 godzin (dla nieoświeconych – długość szlaku górskiego mierzy się w czasie przejścia). Dnia pierwszego mieliśmy 5 godzin marszu, drugiego również 5, trzeciego 7, czwartego 5 i piątego 4. Całkiem daleko, bo razem wyszło około 100km. Oczywiście na piechotę. Spoko.

Byłoby bardzo fajnie gdyby nie to, że szlaki górskie oznaczane są przez pijących piwo członków (dobre słowo) PTTK i czasy przejścia mierzone są dla:
a) „dobrej kondycji, bez odpoczynków, przy dobrej pogodzie”.
b) pełni księżyca
c) kogoś kto wypił magiczny napój z Asterixa / sok z gumijagód / wywar Papy Smerfa
d) ww. delikwent jest nazywany przez kolegów „Janosik” i ma syna Cypiska.
Słowem – jak ktoś wam mówi, że w Beskidzie Żywieckim/Śląskim wyrabia czasy przyjrzyjcie się mu dobrze, bo najprawdopodobniej ściemnia (ja rozumiem, że nie jestem kondycyjnym He-manem, ale bez obijania się wydłużaliśmy czasy o około godzinę na 2,5 godziny). Koszmarek.

Góry same w sobie są oczywiście piękne, ale często ich rzeczywista forma „nieco” odbiega od tej przedstawianej na mapie. Otóż izohipsy teoretycznie łączą miejsca o tej samej wysokości. Im są gęściej tym bardziej stromo jest w danym miejscu (zainteresowanych sprawdzeniem tego prostego faktu odsyłam do mojej pracy inżynierskiej ^^). Teoretycznie przy dużych różnicach wysokości powinno być ich gęsto, przy małych rzadko. Pomyślmy co się stanie kiedy teren nagle opada i potem nagle się wznosi. Mamy sytuację, w której wysokość zmienia się na tyle szybko i na tyle szybko wraca do normy, że przekracza dokładność mapy. Słowem – na mapie jest równo, a w górach jest ścianka wspinaczkowa.

Chciałoby się podsumować: Góry są do dupy. Wszystkie pokonane przez nas szlaki były dość upierdliwe. Wszystkie czasy wydłużone. Wszystkie nogi mają teraz gustowne odciski. Nie jednak będzie takiego podsumowania. Dlaczego? O tym w następnym odcinku.

PS. Aż szkoda, że następny wyjazd w najlepszym przypadku za rok.

poniedziałek, 14 września 2009

090914

Ewolucja gustu muzycznego człowieka to rzecz - jak się okazuje - bardzo dziwna. Właśnie do moich uszu docierają dźwięki, które przez większość ludzi na ziemi uznawane są za jazgot. Mgła – tego zespołu bowiem właśnie słucham – gra depresyjny black metal. Pomijając dość oryginalną nazwę gatunku, jest to jednostajne rzępolenie na gitarze, któremu towarzyszy w miarę urozmaicona perkusja i raczej mało przyjemny wokal (growling, że użyję tego nie lubianego przeze mnie słowa). Nikt nawet by nie pomyślał, że kiedyś z tych samych głośników leciało A-Teens lub Mr. President.

Wbrew pozorom droga od popu do radykalnego metalu była bardzo krótka. Któregoś dnia siostra kupiła mi płytę „IV” nieznanego mi wtedy zespołu Led Zeppelin. Z początku podobały mi się dwa utwory, potem trzy, cztery… i wreszcie wszystkie. Następnie był etap Metallici i prób słuchania hip-hopu (na szczęście nieudanych), podczas którego zasłyszałem Cradle of Filth. Bardzo długo był to jedyny zespół black metalowy, którego słuchałem – miałem spory problem natury religijnej z słuchaniem satanistycznej muzyki. W rezultacie był to okres radosnego zbierania płyt Led’ów, Manowar’a i Helloween. Otoczenie zaś dostarczało kolejnych: Moonspell, Rammstein, Nightwish, Therion, Children of Bodom…

Ostatecznie w mojej kolekcji znalazło się od groma albumów z muzyką mniej lub bardziej metalową oraz całkiem sporo pozycji z innych gatunków. Problemy religijne zniknęły i do zbiorów trafił Emperor, Burzum, Summoning. Dla kontrastu jest tam też sporo innych, bardziej popularnych: Cranberries, Sting, Prodigy. Generalnie stwierdzam, że w całym procesie muzyka, której słucham staje się coraz dziwniejsza.

Chyba, że to ja wariuje, bo trudno uznać za normalnego człowieka, który słucha generalnie black metalu, czasem death metalu, a jednocześnie bardzo lubi czyste techno w stylu E-nomine, szalonego i hałaśliwego (to dobre słowo) Laibach’a i całkiem spokojnego Queen’a. Z jednej strony rzeczy skrajne, z drugiej całkiem normalne… Hmmm… Czas spróbować połączyć ogórki kiszone z bitą śmietaną!

wtorek, 8 września 2009

090908

W Warszawie jest pewna kamienica na ulicy Marszałkowskiej, w której cisza i spokój nabierają nowego znaczenia. Otóż zwrot „cisza i spokój” jest niesamowicie podobny do zwrotu: „uszy komara” (ruska definicja abstrakcji). Czasami kiedy tu przebywam mam wrażenie, że gdyby z zoo uciekło stado szympansów znalazłoby w tej kamienicy swoją niszę ekologiczną. Choć z drugiej strony nie wiem czy lokalna fauna owego stada by nie wyparła (zjadła?). Nie mam zamiaru tutaj obrażać ludzkiej części mieszkańców, a jedynie przybliżyć zachowanie reszty.

Zacznijmy od godzin rannych, czyli mniej więcej dziesiątej. O takiej godzinie przeważnie pracę rozpoczynają wszelkiego rodzaju firmy. Nie inaczej jest z dealerami nieruchomości, firmą „Bracia Strzelczyk”. Bracia mają widać powodzenie w branży ponieważ przez około sześć godzin praktycznie nieprzerwanie jakiś pracownik rozmawia przez telefon. Na zewnątrz. Pod oknami. Na prostokątnym, wewnętrznym placyku kamienicy. Nie trzeba być akustykiem żeby wiedzieć jak w takich miejscach dźwięk się niesie…

Poza ludźmi rozpoczynającymi pracę pojawiają się na placyku osobniki niepracujące. Owe indywidua charakteryzują się przywitaniem: „Dzień kurwa dobry” oraz posiadaniem kilkuletniego synka (wnuka? brata?). Dziecko byłoby całkiem spoko gdyby nie jego plastikowy rowerek. Na placyku. Wyłożonym kostką brukową. Kilka godzin jeżdżenia w kółko. Akompaniamentem do tej perkusji jest darcie się jego babci (mamy? siostry? cioci?): „Pawełek kurwa!”.

Ale nic to… Wieczorem wracają z pracy (budzą się?) osobniki płci męskiej, których ulubionym zajęciem jest przesiadywanie na placyku kamienicy. Ich język to przypuszczalnie forma alfabetu binarnego, gdzie jeden ze znaków jest dowolnym słowem, drugi natomiast brzmi „kurwa”. Oczywiście jedynym paliwem dla tych osobników jest piwo lub inna forma alkoholu o wartości rynkowej nie przekraczającej 3 PLN.

Podsumowując moje narzekania. Ludzie! Nie idźcie do pracy! Dołączcie do takich osobników i zamieszkajcie w podobnej kamienicy! Nie będzie wam przeszkadzało absolutnie nic! Spokojne szczęśliwe życie wśród ludzi o bardzo podobnych zainteresowaniach…

PS. „Pierdol studia, zostań ninja". W myśl tego cytatu w kamienicy na ulicy Marszałkowskiej żyje i całkiem nieźle funkcjonuje starożytny klan ninja. Zaczynam się bać. (Oczywiście iście na studia nie gwarantuje zmiany gatunku)

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

090831

Nastał ten dzień... Dzisiaj moja stara Amiga 600 została spakowana do pudła i niebawem zostanie wystawiona na aukcji. Historia tego komputera, która rozpoczęła się gdy miałem 5 lat ('91), a zakończyła w roku 2000, jest również historią sporej części mojego życia. Był to drugi komputer jaki w ogóle miałem (pierwszym było ATARI 800) oraz pierwszy, którym się na poważnie interesowałem. Gier posiadałem całkiem sporo – od Worms’ów zaczynając, a na Mortal Kombat kończąc. Mam nadzieję, że nowy właściciel będzie się nimi cieszył tak jak ja.

Pozbycie się Amisi uświadomiło mi, że od 5. roku życia mam kontakt z „brutalnymi grami komputerowymi”. Ba! Brutalnymi to mało powiedziane… W podstawówce wyrywałem kręgosłupy jako Sub-zero, w gimnazjum strzelałem do zombie’ch w Quake i rozjeżdżałem przechodniów w Carmageddon, a w liceum mordowałem niewinnych w Postal oraz winnych w Counter Strike. Całe moje życie jest bez przerwy związane z przemocą! To straszne!

Dzisiejsze czasy są o wiele lepsze jeśli chodzi o obcowanie z przemocą. Gry mają na pudełku znaczki mówiące „tak tu możesz wypruć komuś flaki” albo „uwaga tu kurwa przeklinają” ewentualnie „tu możesz udawać pedała urządzającego dom”. Od razu wiadomo, że pierwsza gra polega jedynie na zabijaniu, druga jedynie na zabijaniu, a trzecia…. Hmmm… Rodzic jest od razu informowany o zagrożeniach jakie czyhają w kartonowych pudełkach na jego pociechę. No i jeszcze dochodzi czający się wszędzie kobiecy demon o imieniu Epilepsja.

Na zachodzie środowiska „troskliwych rodziców” zaczynają rozwiązywać problem - wymuszają cenzurowanie co gorszych tytułów (jak Manhunt). W Niemczech wypędzono sekty grające w Counter Strike, a w Wielkiej Brytanii zakazano sprzedaży niektórych gier. To gwarantuje, że dzieci będą bezpieczne. W naszym pięknym kraju piractwo się szerzy i takie środki nie mają sensu, ale wszystkie zdrowe środowiska nawołują do wycofania ze sprzedaży wszystkich gier. W końcu propagują chorą rywalizację w kraju pełnym miłości.

W XXI w. nasi milusińscy nie będą narażeni, jak ja, na przemoc. Nie będą wiedzieć, że wyrwanie kręgosłupa grozi śmiercią, ale tylko chwilową, bo postać dalej żyje. Nie będą walczyć z najeźdźcami zza grobu, a potem krzyczeć w nocy, że truposze atakują. Nie pomyślą o skoku z dwudziestego piętra z myślą, że mają jeszcze trzy życia. Będą za to mogli oddać się normalnemu laniu się w szkole, wyłudzaniu pieniędzy, lekceważeniu wszystkiego co można lekceważyć, znęcaniu się nad młodszymi, przeklinaniu i niszczeniu otoczenia. Przecież rodzice swój obowiązek spełnili – brutalne gry zostaną wycofane!

wtorek, 25 sierpnia 2009

090825

Ostatnimi czasy przebywam w domu z rodzicami. Ma to wiele zalet - głównie obcowanie z moimi staruszkami, ale i wiele wad - również obcowanie z moimi staruszkami. Jednak żaden domowy obowiązek, remont czy praca na działce nie jest tak zły jak korzystanie z bękarta Microsoftu: Windows Vista Home Premium...

Niektórzy z Was z pewnością wiedzą, że jeśli idzie o wykształcenie nie jestem w informatyce laikiem. Niektórzy też wiedzą, że w ramach studiów korzystam głównie z dokonań giganta z Redmont. Natomiast wszyscy, co do jednego, z całą pewnością wiedzą, że mój romans z Vistą można określić jednym słowem: "!". Ale po kolei...

Dawno, dawno temu, kiedy płyty kompaktowe wypadały z czytników i latały radośnie po pokoju, a ściślej w roku 1998 pojawiły się dokumenty Halloween. Nazwę swoją zawdzięczają temu, że wyciekły z Microsoftu i zostały pokazane światu właśnie w Halloween. Zawierały przede wszystkim raporty o dokonaniach ludzi ze środowisk Open Source, a w szczególności o systemie Linux. Microsoft przestraszył się zagrożenia i rozpoczął politykę walki z konkurencją. Ale jak to Wołoszański mawiał: „nie o tym będzie w dzisiejszym odcinku”, a w zasadzie nie do końca o tym. Otóż po wydaniu Windows XP panowie od Billa zdecydowali połączyć zalety ich systemu z zaletami Linuxa. Tak powstał projekt o nazwie kodowej Longhorn. Po kilku latach światło dzienne ujrzał gotowy Longhorn pod nazwą Windows Vista.

Naprawdę szanuję Linuxa i jego zalety, ale Vista przejęła od tego systemu wszystko co mogła: pytanie o każdą pierdołę, irytujące zabezpieczenia, pochowane opcje konfiguracyjne, system uprawnień tak dobry, że będąc administratorem trzeba korzystać z trybu awaryjnego, żeby móc coś zrobić. Oczywiście na tym nie koniec, bo Vista przejęła też cechy poprzednich Windows’ów: debilne, nic nie mówiące komunikaty i błędy, prosty w obsłudze interfejs, za pomocą którego nic nie da się znaleźć, brak kompatybilności wstecznej. No programiści z Redmont dodali coś od siebie: zajmowanie 50% wolnej pamięci niezależnie od jej ilości, boczny pasek narzędzi wkurzający na każdym kroku i piękny interfejs Aero, który jest dołączany tylko do niektórych wersji Visty. Chyba tylko zmiana guzika „Start” na kółko ze znakiem Microsoftu jest zmianą na lepsze – nie trzeba klikać „Start” żeby zakończyć działanie systemu.

Oczywiście Vista ma z pewnością wiele zalet, ale ukrywa je bardzo dobrze. Z resztą jak można mówić o zaletach skoro instalacja serwera PHP Apache wymaga jakichś sztuczek, starsze programy nie działają za dobrze, pamięci jest tyle co kot napłakał, starsze gry wymagają czarów do uruchomienia, ale to i tak drobiazg! Niedawno ściągnąłem sobie gierkę nowiusieńką i śliczniutką, ale niestety działającą tylko na niektórych Vistach. Rozumiem, że to wina producenta gry, ale przy tak rozległych problemach Visty zaczynam mieć wrażenie, że po prostu twórcy skapitulowali…

Ja wiem, że porządna konfiguracja Visty pomaga trochę (powalczyłem z tym nieco u mojej kobiety), ja wiem że trzeba uczyć się nowych interfejsów i systemów operacyjnych, ja rozumiem że wydawanie drugiego XP nie ma sensu, ale dlaczego na miłość Boską system uważa mnie za głównego intruza skoro jestem administratorem komputera! To miało być wszystko user friendly, a nie user annoying….

piątek, 21 sierpnia 2009

090821

Początkowy zapał (słomiany) do pisania tutaj jak widać mnie ogarnął i mamy kolejny wpis.

Chyba się starzeję, bo właśnie wziąłem masę starych płyt i dobre 80% z nich wylądowało w śmieciach... Jak już człowiek nagromadził tyle rzeczy, że musi je przeglądać żęby wiedzieć co ma, to chyba czas umierać. Pomijam płyty typowo wspomnieniowe - zawierające zdjęcia. Było ich całkiem sporo, a teraz... mieszczą się na dwóch DVD... jakby się postarać to na pendrive'a by stykło. Takie płyty przynajmniej przetrwały w postaci zer i jedynek na twardym dysku, gdzie zajmują mniej miejsca niż w szafie jako piękne kolorowe krążki. Pomijam nawet płyty należące do znajomych i przyjaciół (którzy pewno czytają te słowa). Mam je skrzętnie zachowane i czekające aż sobie przypomnę do kogo należą, ewentualnie właściciel sobie o nich przypomni.

Wywalone zostały płyty niegdyś niesamowicie cenne. Składanki na CD skrupulatnie przeze mnie nagrywane z mizernej (2GB!) kolekcji mp3. Odtwarzało się je w innym pokoju na jamniku albo nosiło na imprezy, grille, "prywatki". Niektóre nawet zachowałem! Głównie te z samodzielnie wydrukowanymi, wytartymi teraz, wkładkami i z dumnym, choć błędnym, tytułem płyty nabazgranym flamastrem. O dziwo znalazły się też jakieś oryginalne nagrania. Tu jakiś OST z Mononoke Hime wytargowany na konwencie (Asuconie... bodaj 9), tam jakiś Black Album sprezentowany mi niegdyś. Zostały. Czekają aż będę miał własny kąt gdzie będą miały honorowe miejsce na półce obok jakiejś wieży. Mimo sukcesów mp3 płyty audio dalej są przeze mnie wysoko w hierarchii rzeczy przydatnych. No i od razu człowiekowi weselej jak se pomyśli "Mam płytę Moonspella! i Metallici! i Theriona!".

Najbardziej jednak uderzyła mnie zmiana sposobu funkcjonowania gracza, kolekcjonera i zbeiracza, za którego się uważam. Część z was, drodzy czytelnicy (^^) pamięta z pewnością namaszczenie z jakim wkładało się do napędu o zawrotnej 4-ro krotnej prędkości płytę ze starego numeru CD-Action pożyczoną od kumpla z podstawówki. Te wszystkie dema gier! Były to czasy kiedy nagrywarka była jedna na osiedlu i nawet piractwo było koszmarnie drogie. Zagrywało się w te 2 poziomy umieszczone przez twórców jako przedsmak ich rozpikselizowanej gry. Pomijam nawet fakt, że te zbitki pikseli były nierzadko lepsze od obecnych gładziuteńkich gierek. A te bonusy! Nieprzebrane ilości tapet, ikon, dźwięków, filmików, openingów animców, fragmentów filmów! Kiedy do połączenia z internetem przygrywała melodyjka z modemu, a o YouTubie to nawet Spielbergowi się nie śniło takie rzeczy to był prawdziwy skarb!

Najgorsze jednak było wywalanie gier, skopiowanych nielegalnie tu i ówdzie. Najgorsze, że dalej mam te gry gdzieśtam na DVD, albo w przepaściach dysku twardego. Najgorsze, że dalej nierzadko do nich zaglądam. Najgorsze, że teraz mało kto o nich pamięta. Najgorsze, że jedynym miejscem, z którego można takie gry to serwisy "abandonware". Porzuconego oprogramowania. No chyba faktycznie tamte czasy trza porzucić i przyjąć wreszcie do wiadomości, że nasze dzieci dyskietkę zobaczą jedynie w starych (naprawdę starych) filmach.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

090818

Pierwszy poważniejszy wpis we własnym blogu z definicji powinien być czymś znaczącym. A jeśli nie znaczącym to przynajmniej zachęcającym do dalszej lektury. Oczywiście tekstu, który by klasyfikował się w jakiejkolwiek z tych kategorii tutaj raczej nie będzie można znaleźć, ale jakoś trzeba zacząć...

Ktoś mądry kiedyś powiedział "ale o so chosi...?" i właśnie jego pytanie będzie myślą przewodnią tego wpisu. Otóż całość jest nieco enigmatycznie (choć wszyscy wiedzą o co chodzi) zatytułowana "Virando costas oa mundo orgulhosamente sós" (czyt. wirando kosztasz ao mundo orguljosamente sosz). Ci co wiedzą, to wiedzą, że to po portugalsku znaczy "odwracając się plecami do świata stoimy dumnie sami", że to kawałek refrenu piowsenki Alma Mater, że to zespół Moonspell gra ten numer i, że to tekst Fernando Ribeiro... No i właśnie w tym ostatnim szczególe nie do końca mają rację.

Sentencja pierwotnie została wygłoszona przez pana Antónia de Oliviera Salazara, który to przez 36 lat (od 1932 do 1968) rządził Portugalią. Ba! Był to faszystowski dyktator! Słowa te wypowiedział gdy świat odwrócił się od polityki Portugalii wobec jej afrykańskich kolonii, które ogłosiły niepodległość. Jak się łatwo domyślić polityka ta bynajmniej nie sprzyjała niepodległościowym zrywom afrykańczyów, a nawet, jak się równie łatwo domyślić, była całkiem im przeciwna. Każdy w końcu by się wkurzył gdyby mu portfel ogłosił niepodległość...

Sam Salazar, w przeciwieństwie do Hitlera nie miał chorobliwej wizji jednoczenia Europy, choć pomysł mu się podobał. Na tyle podobał, że w czasie II Wojny Światowej neutralna Portugalia wspierała Niemcy Wolframem. Ktoś mógłby powiedzieć, że skoro wspierała III Rzeszę to nie była neutralna, ale żeby wyrównać rachunki Salazar udostępnił Azory dla Alianckich baz. Czas wojny był dla Portugalii czasem dobrobytu. Trzeba się umieć ustawić.

Po wojnie nazizm stracił nieco na popularności, ale Salazar nie. Z lepszym lub gorszym skutkiem pełnił funkcję premiera Portugalii do 68. roku. Dwa lata przed śmiercią dostał wylewu, nieco mu odbiło i nie mógł dalej sprawować władzy. Nie wyznaczył następcy, było trochę bałaganu, nie było komu rządzić, zrobił się niewygodny i w końcu przeniesiono go do jego rezydencji gdzie po dwóch latach umarł przeświadczony, że dalej jest premierem. Z jednej strony rozwinął i ustabilizował Portugalię, a z drugiej krwawo tłumił opozycję, bunty w afryce i komunistów. Tyle o Salazarze.

Ja oczywiście nie utożsamiam się z tym panem, nie podziwiam go ani bynajmniej nie chcę kultywować jego pamięci takim tytułem bloga. Podobnie jak Moonspell odcinam się od kontekstu tej frazy i jej pierwotnego znaczenia. Dla mnie ona przedstawia mój sposób myślenia: "róbcie i gadajcie co chcecie, ja mam was wszystkich głęboko w d... nosie i dalej będę robił swoje". Amen.

sobota, 15 sierpnia 2009

090815

No cóż... starość nie radość i przyszła też na mnie kolej zakładania bloga. W umysłach tych nielicznych ludzi, którzy to czytają pewno właśnie kiełkuje myśl - "PO CO???". Spieszę z wyjaśnieniami: otóż stary Kauach nagle stwierdził, że od kilku lat nie napisał ani słowa, które byłoby częścią jakiejkolwiek całości. Oczywiście pomijam słowa typu "private", "float", "for" itp.

Kolejne pytanie może dotyczyć tematyki tego bloga. Otóż nie będę tu wypisywał jak mi źle na tym świecie i dlaczego mam myśli samobójcze bo kogo to obchodzi =). Zresztą to strata czasu. Jako, że do do sensownego komentowania polityki wybrałem trochę kiepski kierunek studiów, a kulturę można znaleźć w teatrze pozostaje mi komentowanie wszystkiego innego. Słowem - będę tu wypisywał co mi ślina na język przyniesie - od opisu liba... kulturalnych imprez akademikowych począwszy, a na wyczynach kaczolitycznych skończywszy. Mydło i powidło, ale co tam.

Uczciwie ostrzegam, że jak będę miał gorszy dzień, to pojawi się tu opowiadanie, wiersz czy inna form autoekspresji, która kunsztem może zaimponować conajwyżej Hotentotom.

PS. Strona graficzna ulegnie zmianie/poprawie/pogorszeniu/pozostawieniu/zapomnieniu zależnie od czasu i chęci.

Lorem ipsum

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. In metus lorem, fringilla id scelerisque nec, feugiat non justo. Pellentesque sagittis dolor sed enim tincidunt sodales non ac leo.
Phasellus ut magna felis, ultrices ultrices ante. Aliquam non varius enim. Suspendisse imperdiet pretium lectus ut bibendum. Maecenas tempor tempus posuere.
Etiam imperdiet eros quis lectus aliquet euismod. Duis in risus et leo condimentum facilisis eleifend nec justo. Quisque et feugiat massa. Pellentesque ligula ante, dignissim vitae scelerisque vitae, fermentum in nisi. Donec quis lacus massa.