poniedziałek, 28 września 2009

090928

Krótkie wspominki górskie Kauach cz. I:
„Góry uczą pokory”

Wybranie się w góry przebiega w moim wypadku w dwóch etapach. Etap pierwszy to mówienie, że trzeba pojechać. Na tym etapie wszyscy są chętni i jedzie ok. 10 osób. Drugi etap to ustalenie terminu, podczas którego ludzie po kolei mówią, że nie mogą. Tym razem wraz z moją większą połową stwierdziliśmy, że skrócimy oba etapy do absolutnego minimum i postanowiliśmy jechać we dwójkę, ale za to na dość trudną trasę. Przez dość trudną rozumiemy szlaki długości 5 – 7 godzin (dla nieoświeconych – długość szlaku górskiego mierzy się w czasie przejścia). Dnia pierwszego mieliśmy 5 godzin marszu, drugiego również 5, trzeciego 7, czwartego 5 i piątego 4. Całkiem daleko, bo razem wyszło około 100km. Oczywiście na piechotę. Spoko.

Byłoby bardzo fajnie gdyby nie to, że szlaki górskie oznaczane są przez pijących piwo członków (dobre słowo) PTTK i czasy przejścia mierzone są dla:
a) „dobrej kondycji, bez odpoczynków, przy dobrej pogodzie”.
b) pełni księżyca
c) kogoś kto wypił magiczny napój z Asterixa / sok z gumijagód / wywar Papy Smerfa
d) ww. delikwent jest nazywany przez kolegów „Janosik” i ma syna Cypiska.
Słowem – jak ktoś wam mówi, że w Beskidzie Żywieckim/Śląskim wyrabia czasy przyjrzyjcie się mu dobrze, bo najprawdopodobniej ściemnia (ja rozumiem, że nie jestem kondycyjnym He-manem, ale bez obijania się wydłużaliśmy czasy o około godzinę na 2,5 godziny). Koszmarek.

Góry same w sobie są oczywiście piękne, ale często ich rzeczywista forma „nieco” odbiega od tej przedstawianej na mapie. Otóż izohipsy teoretycznie łączą miejsca o tej samej wysokości. Im są gęściej tym bardziej stromo jest w danym miejscu (zainteresowanych sprawdzeniem tego prostego faktu odsyłam do mojej pracy inżynierskiej ^^). Teoretycznie przy dużych różnicach wysokości powinno być ich gęsto, przy małych rzadko. Pomyślmy co się stanie kiedy teren nagle opada i potem nagle się wznosi. Mamy sytuację, w której wysokość zmienia się na tyle szybko i na tyle szybko wraca do normy, że przekracza dokładność mapy. Słowem – na mapie jest równo, a w górach jest ścianka wspinaczkowa.

Chciałoby się podsumować: Góry są do dupy. Wszystkie pokonane przez nas szlaki były dość upierdliwe. Wszystkie czasy wydłużone. Wszystkie nogi mają teraz gustowne odciski. Nie jednak będzie takiego podsumowania. Dlaczego? O tym w następnym odcinku.

PS. Aż szkoda, że następny wyjazd w najlepszym przypadku za rok.

poniedziałek, 14 września 2009

090914

Ewolucja gustu muzycznego człowieka to rzecz - jak się okazuje - bardzo dziwna. Właśnie do moich uszu docierają dźwięki, które przez większość ludzi na ziemi uznawane są za jazgot. Mgła – tego zespołu bowiem właśnie słucham – gra depresyjny black metal. Pomijając dość oryginalną nazwę gatunku, jest to jednostajne rzępolenie na gitarze, któremu towarzyszy w miarę urozmaicona perkusja i raczej mało przyjemny wokal (growling, że użyję tego nie lubianego przeze mnie słowa). Nikt nawet by nie pomyślał, że kiedyś z tych samych głośników leciało A-Teens lub Mr. President.

Wbrew pozorom droga od popu do radykalnego metalu była bardzo krótka. Któregoś dnia siostra kupiła mi płytę „IV” nieznanego mi wtedy zespołu Led Zeppelin. Z początku podobały mi się dwa utwory, potem trzy, cztery… i wreszcie wszystkie. Następnie był etap Metallici i prób słuchania hip-hopu (na szczęście nieudanych), podczas którego zasłyszałem Cradle of Filth. Bardzo długo był to jedyny zespół black metalowy, którego słuchałem – miałem spory problem natury religijnej z słuchaniem satanistycznej muzyki. W rezultacie był to okres radosnego zbierania płyt Led’ów, Manowar’a i Helloween. Otoczenie zaś dostarczało kolejnych: Moonspell, Rammstein, Nightwish, Therion, Children of Bodom…

Ostatecznie w mojej kolekcji znalazło się od groma albumów z muzyką mniej lub bardziej metalową oraz całkiem sporo pozycji z innych gatunków. Problemy religijne zniknęły i do zbiorów trafił Emperor, Burzum, Summoning. Dla kontrastu jest tam też sporo innych, bardziej popularnych: Cranberries, Sting, Prodigy. Generalnie stwierdzam, że w całym procesie muzyka, której słucham staje się coraz dziwniejsza.

Chyba, że to ja wariuje, bo trudno uznać za normalnego człowieka, który słucha generalnie black metalu, czasem death metalu, a jednocześnie bardzo lubi czyste techno w stylu E-nomine, szalonego i hałaśliwego (to dobre słowo) Laibach’a i całkiem spokojnego Queen’a. Z jednej strony rzeczy skrajne, z drugiej całkiem normalne… Hmmm… Czas spróbować połączyć ogórki kiszone z bitą śmietaną!

wtorek, 8 września 2009

090908

W Warszawie jest pewna kamienica na ulicy Marszałkowskiej, w której cisza i spokój nabierają nowego znaczenia. Otóż zwrot „cisza i spokój” jest niesamowicie podobny do zwrotu: „uszy komara” (ruska definicja abstrakcji). Czasami kiedy tu przebywam mam wrażenie, że gdyby z zoo uciekło stado szympansów znalazłoby w tej kamienicy swoją niszę ekologiczną. Choć z drugiej strony nie wiem czy lokalna fauna owego stada by nie wyparła (zjadła?). Nie mam zamiaru tutaj obrażać ludzkiej części mieszkańców, a jedynie przybliżyć zachowanie reszty.

Zacznijmy od godzin rannych, czyli mniej więcej dziesiątej. O takiej godzinie przeważnie pracę rozpoczynają wszelkiego rodzaju firmy. Nie inaczej jest z dealerami nieruchomości, firmą „Bracia Strzelczyk”. Bracia mają widać powodzenie w branży ponieważ przez około sześć godzin praktycznie nieprzerwanie jakiś pracownik rozmawia przez telefon. Na zewnątrz. Pod oknami. Na prostokątnym, wewnętrznym placyku kamienicy. Nie trzeba być akustykiem żeby wiedzieć jak w takich miejscach dźwięk się niesie…

Poza ludźmi rozpoczynającymi pracę pojawiają się na placyku osobniki niepracujące. Owe indywidua charakteryzują się przywitaniem: „Dzień kurwa dobry” oraz posiadaniem kilkuletniego synka (wnuka? brata?). Dziecko byłoby całkiem spoko gdyby nie jego plastikowy rowerek. Na placyku. Wyłożonym kostką brukową. Kilka godzin jeżdżenia w kółko. Akompaniamentem do tej perkusji jest darcie się jego babci (mamy? siostry? cioci?): „Pawełek kurwa!”.

Ale nic to… Wieczorem wracają z pracy (budzą się?) osobniki płci męskiej, których ulubionym zajęciem jest przesiadywanie na placyku kamienicy. Ich język to przypuszczalnie forma alfabetu binarnego, gdzie jeden ze znaków jest dowolnym słowem, drugi natomiast brzmi „kurwa”. Oczywiście jedynym paliwem dla tych osobników jest piwo lub inna forma alkoholu o wartości rynkowej nie przekraczającej 3 PLN.

Podsumowując moje narzekania. Ludzie! Nie idźcie do pracy! Dołączcie do takich osobników i zamieszkajcie w podobnej kamienicy! Nie będzie wam przeszkadzało absolutnie nic! Spokojne szczęśliwe życie wśród ludzi o bardzo podobnych zainteresowaniach…

PS. „Pierdol studia, zostań ninja". W myśl tego cytatu w kamienicy na ulicy Marszałkowskiej żyje i całkiem nieźle funkcjonuje starożytny klan ninja. Zaczynam się bać. (Oczywiście iście na studia nie gwarantuje zmiany gatunku)