W literaturze fantasy bez przerwy mamy kontakt z przeróżnymi dziwnymi stworami. Nic z resztą dziwnego – gatunek wywodzi się wprost z legend, mitów i podań. Historyjki opowiadające o różnych maszkaronach wymyślane przez babcie żeby dzieci unikały (często bardzo realnych) niebezpieczeństw przekształciły się najpierw w niesamowicie interesujące legendy i baśnie, a potem za sprawą takich panów jak G. MacDonald, C. S. Lewis, J. R. R. Tolkien czy nasz rodzimy A. Sapkowski wrosły także w kulturę masową i nabrały bardziej „dorosłego” charakteru. Mimo, że nie jestem w tej materii ekspertem postaram się przybliżyć skąd w fantasy wzięły się niektóre stworzenia. Zacznijmy od naszego rodzimego podwórka…
Południca
Kobieca postać, która latem dopadała ludzi na polach najczęściej w okolicach południa. Jest to słowiański demon, którym stawały się kobiety zmarłe przed ślubem lub krótko po weselu. Południce wyobrażano sobie jako kobiety z rozpuszczonymi włosami w luźnej białej szacie niosące kostur i/lub sierp. Napotkanym na polu nieszczęśnikom zadawały zagadki, od których zależał ich los. Skąd taki pomysł na stwora? W południe na polach jest ciepło, a nawet bardzo ciepło. Ludzie często dostawali udaru słonecznego i umierali – takie zdarzenia były tłumaczone obecnością południc, przed którymi ostrzegano idących na pole. Porywały także dzieci buszujące samotnie w zbożu. Prawdopodobnie utożsamiano z nimi także wiry pojawiąjące się latem na polach. Co ciekawe niektóre mitologie germańskie także mają analogiczne stworzenia – Mittagsfrau czy Lausitz.
Rusałka, brzeginia, łaskotka, łaskotucha
Dziewczyna, która jeszcze nigdy się nie zakochała mogła natrafić na tańczące rusałki, które wabiły ją radosnymi pląsami i śpiewem. Jeśli do nich dołączyła nie mogła już powrócić do domu, a pod płotem zostawiała wianek. W ten sposób powstawała kolejna rusałka czyli słowiański odpowiednik greckiej nimfy wodnej lub syreny czy germańskiej niksy. Przedstawiana jest jako piękna dziewczyna w wianku odziana jedynie w zwiewną koszulę, pojawiająca się przy stawach czy jeziorach. Tańcem i śpiewem wabi młodzieńców, którzy chcąc się do niej zbliżyć po prostu toną. W innych wersjach są to dziewczyny, których życie zakończyło się zbyt młodo i zdecydowanie zbyt brutalnie. W pierwszym przypadku rusałka jest po prostu pozbawionym uczuć pięknem, w drugim – mściwą istotą nienawidzącą ludzi. Istnieje także męski odpowiednik: rusał lub rusałek, a także wersje podań, w których rusałka jest paskudną starucha. Literatura romantyczna bardzo rusałki lubi i chyba najbardziej znaną istotą rusałkopodobną jest świtezianka opisana przez naszego wieszcza.
Strzyga, strzyg, strzygoń
Nie wszystkie dzieci rodziły się doskonałe, a jeśli deformacje były zbyt duże rodzice porzucali swoją pociechę lub wręcz wypędzali z osady. Porzucane były dzieci w różnym wieku i niektórym udawało się przeżyć w dziczy. Według podań takie dzieci rodziły się z dwiema duszami, dwoma sercami i dwoma szeregami zębów. Były z natury złe i aby żyć musiały polować na ludzi. Inne wersje mówią, że w strzygi zamieniali się ludzie, którzy zostali przypadkiem pochowani jeszcze za życia (dlatego często chowano twarzą do dołu). Strzygi czasem też były zwiastunami śmierci któregoś z domowników. Generalnie jest to najlepszy dowód na ignorancję ludzi i odrzucanie przez społeczeństwo osobników odmiennych czy zdeformowanych. Strzyga to zdecydowanie nasz, polski stwór, który mimo podobieństw jest nieco inny niż wampir. Nazwa pochodzi najprawdopodobniej od słowa strix oznaczającego sowę, a także stwora z mitologii rzymskiej. Uważano zresztą, że strzygi mogą zmienić się w sowę. Ulubiona strzyga – księżniczka z opowiadania „Wiedźmin” Sapkowskiego.
I to by było na tyle w tej notce. Tym razem czekam na odzew i komentarze, bo nie wiem czy kontynuować opisy stworzonek wygrzebane w czeluściach internetu i mojej pamięci czy nie.
wtorek, 17 sierpnia 2010
niedziela, 1 sierpnia 2010
100801
Krótkie wspominki górskie Kauacha cz. III
„Polska to piękny kraj”
Górskie wojaże po polskich szlakach opisane były bodaj w zeszłym roku, w pierwszej części tego mini-cyklu. Moja ostatnia wyprawa dowodzi, że rodzime PTTK to organizacja profesjonalna, znająca zarówno góry jak i umiejętności turystów, która ponadto ma niebywały talent do poprawnego znakowania szlaków. Mało tego, polscy autorzy map to wybitni kartografowie, którym zachodni specjaliści z Compass nie dorastają do pięt.
Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie od przybycia do austriackiego miasteczka Kappl. Plan był prosty – kupić mapy, wybrać szlaki, łazić najpierw w górę potem z powrotem w dół. Wszystko okraszone pięknymi alpejskimi krajobrazami oraz wymuskanymi domkami porządnych i dbających o szczegóły Austriaków. Żyć nie umierać!
Nietrudno się domyślić, że zakup map nie stanowił żadnego problemu: pierwszy lepszy kiosk oferował dość dokładne mapy okolicy Kappl, Ischgl i Galtür, a są to okolice przepiękne, bo w końcu to masyw Silvretty, który kojarzony jest przede wszystkim z trasą widokową Silvretta Hochalpenschtrasse. Po przejrzeniu pierwszej, teoretycznie najlepszej mapy (Compass) okazało się, że po pierwsze - wszystkie szlaki są oznaczone na czerwono, po drugie – mają trzy różne stopnie trudności i wreszcie po trzecie – mapa nie zawiera informacji o czasach przejścia tras. Problem został szybko rozwiązany przez kilka innych, niemal reklamowych map, na których owe czasy były wypisane, ale w tak nieczytelny sposób, że nijak nie dało się ściśle określić długości konkretnego szlaku. Słowem – trasę wybraliśmy mniej lub bardziej „na czuja”.
Jedną z podstawowych cech szlaków górskich jest to, że najczęściej odbijają od nich inne ścieżki prowadzące do „Jatamniechcęiść”. Logika i polskie przyzwyczajenia nakazywały, że w tych miejscach oznaczenia szlaku precyzują w którą stronę się udać. Austriacka logika nie jest tym jednak specjalnie zainteresowana i każe turyście szukać oznaczenia szlaku zarówno po jednej jak i drugiej stronie rozwidlenia. Męczące to i żmudne, bo czerwone kropki na drzewach i kamieniach są poumieszczane w losowych odległościach, że o trudnościach z ich wypatrzeniem nie wspomnę.
Takie rozwidlenia stanowiły marginalny problem w porównaniu ze skrzyżowaniami szlaków. Banalny słup z kilkoma strzałkami i wypisanymi czasami przejścia jest rozwiązaniem raczej oczywistym i nawet Austriacy nie mieli z tym większych problemów. Z czystym sumieniem mogę jednak stwierdzić, że na południe od Niemiec żyją sami daltoniści. Otóż na „górkę nr 1” prowadzi szlak czerwony, na „górkę nr 2” w przeciwnym kierunku prowadzi szlak czerwony, do miejsca, z którego się przyszło prowadzi szlak czerwony. Przynajmniej jedna rzecz się wyjaśniła – mapa oznaczająca wszystkie szlaki na czerwono nie kłamała. Na domiar złego trafiliśmy na skrzyżowanie, które nie posiadało słupa ze strzałkami i w cztery (!) kierunki rozchodziły się czerwone szlaki. Oczywiście wybraliśmy niewłaściwy…
Kończąc moje narzekania chciałbym dodać, że informacja o czasie przejścia szlaku jest górach kluczowa, bo w nocy szczyty i doliny nabierają „lovecraftowskiej” aury i łatwo się o jakąś mackę potknąć (w sumie zwykły kamień w zupełności wystarcza). Austriacy i na tym się doskonale znają. Znak oznaczający początek szlaku (czerwonego) na „górkę A”, wyraźnie informujący w którą stronę się udać oraz, że za cztery godziny będzie się na miejscu. Po godzinie marszu w wyznaczonym kierunku pojawia się kolejny drogowskaz, na którym pisze jak byk, że do „górki A” zostało jeszcze tylko… pięć godzin. WTF?!
„Polska to piękny kraj”
Górskie wojaże po polskich szlakach opisane były bodaj w zeszłym roku, w pierwszej części tego mini-cyklu. Moja ostatnia wyprawa dowodzi, że rodzime PTTK to organizacja profesjonalna, znająca zarówno góry jak i umiejętności turystów, która ponadto ma niebywały talent do poprawnego znakowania szlaków. Mało tego, polscy autorzy map to wybitni kartografowie, którym zachodni specjaliści z Compass nie dorastają do pięt.
Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie od przybycia do austriackiego miasteczka Kappl. Plan był prosty – kupić mapy, wybrać szlaki, łazić najpierw w górę potem z powrotem w dół. Wszystko okraszone pięknymi alpejskimi krajobrazami oraz wymuskanymi domkami porządnych i dbających o szczegóły Austriaków. Żyć nie umierać!
Nietrudno się domyślić, że zakup map nie stanowił żadnego problemu: pierwszy lepszy kiosk oferował dość dokładne mapy okolicy Kappl, Ischgl i Galtür, a są to okolice przepiękne, bo w końcu to masyw Silvretty, który kojarzony jest przede wszystkim z trasą widokową Silvretta Hochalpenschtrasse. Po przejrzeniu pierwszej, teoretycznie najlepszej mapy (Compass) okazało się, że po pierwsze - wszystkie szlaki są oznaczone na czerwono, po drugie – mają trzy różne stopnie trudności i wreszcie po trzecie – mapa nie zawiera informacji o czasach przejścia tras. Problem został szybko rozwiązany przez kilka innych, niemal reklamowych map, na których owe czasy były wypisane, ale w tak nieczytelny sposób, że nijak nie dało się ściśle określić długości konkretnego szlaku. Słowem – trasę wybraliśmy mniej lub bardziej „na czuja”.
Jedną z podstawowych cech szlaków górskich jest to, że najczęściej odbijają od nich inne ścieżki prowadzące do „Jatamniechcęiść”. Logika i polskie przyzwyczajenia nakazywały, że w tych miejscach oznaczenia szlaku precyzują w którą stronę się udać. Austriacka logika nie jest tym jednak specjalnie zainteresowana i każe turyście szukać oznaczenia szlaku zarówno po jednej jak i drugiej stronie rozwidlenia. Męczące to i żmudne, bo czerwone kropki na drzewach i kamieniach są poumieszczane w losowych odległościach, że o trudnościach z ich wypatrzeniem nie wspomnę.
Takie rozwidlenia stanowiły marginalny problem w porównaniu ze skrzyżowaniami szlaków. Banalny słup z kilkoma strzałkami i wypisanymi czasami przejścia jest rozwiązaniem raczej oczywistym i nawet Austriacy nie mieli z tym większych problemów. Z czystym sumieniem mogę jednak stwierdzić, że na południe od Niemiec żyją sami daltoniści. Otóż na „górkę nr 1” prowadzi szlak czerwony, na „górkę nr 2” w przeciwnym kierunku prowadzi szlak czerwony, do miejsca, z którego się przyszło prowadzi szlak czerwony. Przynajmniej jedna rzecz się wyjaśniła – mapa oznaczająca wszystkie szlaki na czerwono nie kłamała. Na domiar złego trafiliśmy na skrzyżowanie, które nie posiadało słupa ze strzałkami i w cztery (!) kierunki rozchodziły się czerwone szlaki. Oczywiście wybraliśmy niewłaściwy…
Kończąc moje narzekania chciałbym dodać, że informacja o czasie przejścia szlaku jest górach kluczowa, bo w nocy szczyty i doliny nabierają „lovecraftowskiej” aury i łatwo się o jakąś mackę potknąć (w sumie zwykły kamień w zupełności wystarcza). Austriacy i na tym się doskonale znają. Znak oznaczający początek szlaku (czerwonego) na „górkę A”, wyraźnie informujący w którą stronę się udać oraz, że za cztery godziny będzie się na miejscu. Po godzinie marszu w wyznaczonym kierunku pojawia się kolejny drogowskaz, na którym pisze jak byk, że do „górki A” zostało jeszcze tylko… pięć godzin. WTF?!
Subskrybuj:
Posty (Atom)