wtorek, 17 sierpnia 2010

100817

W literaturze fantasy bez przerwy mamy kontakt z przeróżnymi dziwnymi stworami. Nic z resztą dziwnego – gatunek wywodzi się wprost z legend, mitów i podań. Historyjki opowiadające o różnych maszkaronach wymyślane przez babcie żeby dzieci unikały (często bardzo realnych) niebezpieczeństw przekształciły się najpierw w niesamowicie interesujące legendy i baśnie, a potem za sprawą takich panów jak G. MacDonald, C. S. Lewis, J. R. R. Tolkien czy nasz rodzimy A. Sapkowski wrosły także w kulturę masową i nabrały bardziej „dorosłego” charakteru. Mimo, że nie jestem w tej materii ekspertem postaram się przybliżyć skąd w fantasy wzięły się niektóre stworzenia. Zacznijmy od naszego rodzimego podwórka…

Południca
Kobieca postać, która latem dopadała ludzi na polach najczęściej w okolicach południa. Jest to słowiański demon, którym stawały się kobiety zmarłe przed ślubem lub krótko po weselu. Południce wyobrażano sobie jako kobiety z rozpuszczonymi włosami w luźnej białej szacie niosące kostur i/lub sierp. Napotkanym na polu nieszczęśnikom zadawały zagadki, od których zależał ich los. Skąd taki pomysł na stwora? W południe na polach jest ciepło, a nawet bardzo ciepło. Ludzie często dostawali udaru słonecznego i umierali – takie zdarzenia były tłumaczone obecnością południc, przed którymi ostrzegano idących na pole. Porywały także dzieci buszujące samotnie w zbożu. Prawdopodobnie utożsamiano z nimi także wiry pojawiąjące się latem na polach. Co ciekawe niektóre mitologie germańskie także mają analogiczne stworzenia – Mittagsfrau czy Lausitz.



Rusałka, brzeginia, łaskotka, łaskotucha
Dziewczyna, która jeszcze nigdy się nie zakochała mogła natrafić na tańczące rusałki, które wabiły ją radosnymi pląsami i śpiewem. Jeśli do nich dołączyła nie mogła już powrócić do domu, a pod płotem zostawiała wianek. W ten sposób powstawała kolejna rusałka czyli słowiański odpowiednik greckiej nimfy wodnej lub syreny czy germańskiej niksy. Przedstawiana jest jako piękna dziewczyna w wianku odziana jedynie w zwiewną koszulę, pojawiająca się przy stawach czy jeziorach. Tańcem i śpiewem wabi młodzieńców, którzy chcąc się do niej zbliżyć po prostu toną. W innych wersjach są to dziewczyny, których życie zakończyło się zbyt młodo i zdecydowanie zbyt brutalnie. W pierwszym przypadku rusałka jest po prostu pozbawionym uczuć pięknem, w drugim – mściwą istotą nienawidzącą ludzi. Istnieje także męski odpowiednik: rusał lub rusałek, a także wersje podań, w których rusałka jest paskudną starucha. Literatura romantyczna bardzo rusałki lubi i chyba najbardziej znaną istotą rusałkopodobną jest świtezianka opisana przez naszego wieszcza.



Strzyga, strzyg, strzygoń
Nie wszystkie dzieci rodziły się doskonałe, a jeśli deformacje były zbyt duże rodzice porzucali swoją pociechę lub wręcz wypędzali z osady. Porzucane były dzieci w różnym wieku i niektórym udawało się przeżyć w dziczy. Według podań takie dzieci rodziły się z dwiema duszami, dwoma sercami i dwoma szeregami zębów. Były z natury złe i aby żyć musiały polować na ludzi. Inne wersje mówią, że w strzygi zamieniali się ludzie, którzy zostali przypadkiem pochowani jeszcze za życia (dlatego często chowano twarzą do dołu). Strzygi czasem też były zwiastunami śmierci któregoś z domowników. Generalnie jest to najlepszy dowód na ignorancję ludzi i odrzucanie przez społeczeństwo osobników odmiennych czy zdeformowanych. Strzyga to zdecydowanie nasz, polski stwór, który mimo podobieństw jest nieco inny niż wampir. Nazwa pochodzi najprawdopodobniej od słowa strix oznaczającego sowę, a także stwora z mitologii rzymskiej. Uważano zresztą, że strzygi mogą zmienić się w sowę. Ulubiona strzyga – księżniczka z opowiadania „Wiedźmin” Sapkowskiego.



I to by było na tyle w tej notce. Tym razem czekam na odzew i komentarze, bo nie wiem czy kontynuować opisy stworzonek wygrzebane w czeluściach internetu i mojej pamięci czy nie.

niedziela, 1 sierpnia 2010

100801

Krótkie wspominki górskie Kauacha cz. III
„Polska to piękny kraj”

Górskie wojaże po polskich szlakach opisane były bodaj w zeszłym roku, w pierwszej części tego mini-cyklu. Moja ostatnia wyprawa dowodzi, że rodzime PTTK to organizacja profesjonalna, znająca zarówno góry jak i umiejętności turystów, która ponadto ma niebywały talent do poprawnego znakowania szlaków. Mało tego, polscy autorzy map to wybitni kartografowie, którym zachodni specjaliści z Compass nie dorastają do pięt.

Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie od przybycia do austriackiego miasteczka Kappl. Plan był prosty – kupić mapy, wybrać szlaki, łazić najpierw w górę potem z powrotem w dół. Wszystko okraszone pięknymi alpejskimi krajobrazami oraz wymuskanymi domkami porządnych i dbających o szczegóły Austriaków. Żyć nie umierać!

Nietrudno się domyślić, że zakup map nie stanowił żadnego problemu: pierwszy lepszy kiosk oferował dość dokładne mapy okolicy Kappl, Ischgl i Galtür, a są to okolice przepiękne, bo w końcu to masyw Silvretty, który kojarzony jest przede wszystkim z trasą widokową Silvretta Hochalpenschtrasse. Po przejrzeniu pierwszej, teoretycznie najlepszej mapy (Compass) okazało się, że po pierwsze - wszystkie szlaki są oznaczone na czerwono, po drugie – mają trzy różne stopnie trudności i wreszcie po trzecie – mapa nie zawiera informacji o czasach przejścia tras. Problem został szybko rozwiązany przez kilka innych, niemal reklamowych map, na których owe czasy były wypisane, ale w tak nieczytelny sposób, że nijak nie dało się ściśle określić długości konkretnego szlaku. Słowem – trasę wybraliśmy mniej lub bardziej „na czuja”.

Jedną z podstawowych cech szlaków górskich jest to, że najczęściej odbijają od nich inne ścieżki prowadzące do „Jatamniechcęiść”. Logika i polskie przyzwyczajenia nakazywały, że w tych miejscach oznaczenia szlaku precyzują w którą stronę się udać. Austriacka logika nie jest tym jednak specjalnie zainteresowana i każe turyście szukać oznaczenia szlaku zarówno po jednej jak i drugiej stronie rozwidlenia. Męczące to i żmudne, bo czerwone kropki na drzewach i kamieniach są poumieszczane w losowych odległościach, że o trudnościach z ich wypatrzeniem nie wspomnę.

Takie rozwidlenia stanowiły marginalny problem w porównaniu ze skrzyżowaniami szlaków. Banalny słup z kilkoma strzałkami i wypisanymi czasami przejścia jest rozwiązaniem raczej oczywistym i nawet Austriacy nie mieli z tym większych problemów. Z czystym sumieniem mogę jednak stwierdzić, że na południe od Niemiec żyją sami daltoniści. Otóż na „górkę nr 1” prowadzi szlak czerwony, na „górkę nr 2” w przeciwnym kierunku prowadzi szlak czerwony, do miejsca, z którego się przyszło prowadzi szlak czerwony. Przynajmniej jedna rzecz się wyjaśniła – mapa oznaczająca wszystkie szlaki na czerwono nie kłamała. Na domiar złego trafiliśmy na skrzyżowanie, które nie posiadało słupa ze strzałkami i w cztery (!) kierunki rozchodziły się czerwone szlaki. Oczywiście wybraliśmy niewłaściwy…

Kończąc moje narzekania chciałbym dodać, że informacja o czasie przejścia szlaku jest górach kluczowa, bo w nocy szczyty i doliny nabierają „lovecraftowskiej” aury i łatwo się o jakąś mackę potknąć (w sumie zwykły kamień w zupełności wystarcza). Austriacy i na tym się doskonale znają. Znak oznaczający początek szlaku (czerwonego) na „górkę A”, wyraźnie informujący w którą stronę się udać oraz, że za cztery godziny będzie się na miejscu. Po godzinie marszu w wyznaczonym kierunku pojawia się kolejny drogowskaz, na którym pisze jak byk, że do „górki A” zostało jeszcze tylko… pięć godzin. WTF?!