piątek, 3 grudnia 2010

101203

W tak zwanych "normalnych krajach" Święto Niepodległości jest radosnym świętem, w którym liczne parady przechodzą ulicami większych miast. Patetyczne wypowiedzi, mnóstwo flag i symboli państwowych, uroczystości z udziałem władz. Brzmi całkiem sympatycznie i rozsądnie. Niestety w naszym, polskim wykonaniu oprócz uroczystości z udziałem władz obserwowaliśmy w Warszawie jeden z największych cyrków od czasu krzyża pod Pałacem Prezydenckim.

Mowa oczywiście o nieszczęsnym marszu ONR i Młodzieży Wszechpolskiej. "Hajlujący chłopcy" przeszli największymi ulicami stolicy z hasłem "Bóg, honor, ojczyzna" i symbolami, które w wielu krajach są uznawane za nazistowskie. W sumie to nic dziwnego, bo ONR jest znany ze swojego umiłowania do tego typu idei. Dziwne natomiast jest to, że marsz nie przeszedł w taki sposób w jaki pierwotnie zaplanowano. Nie pozwoliła mu przejść całkiem spora grupa przeciwników parady. Sprzeciwiali się promowaniu faszyzmu i nietolerancji, a także prawu i egzekwującej to prawo policji.

Z jednej strony mamy skinheadopodobnych ludzi, którzy jak pisałem kilka wpisów wcześniej mają spore tendencje do przedstawiania swoich racji w dość radykalny sposób oraz (zapożyczając określenie) "katofaszystów" z Młodzieży Wszechpolskiej. Wszystko okraszone Januszem Korwinen-Mikke (Korwin-Mikkem? Korwinem-Mikkim?) w kapeluszu i muszce. Z drugiej natomiast młodzierzówki lewicowe, organizację terrorystyczną o dumnej nazwie Antifa (vlepki mają fajne), pacyfistów, anarchistów, którzy w ramach święta narodowego postanowili się zorganizować oraz kilku posłów lewicy. Niektórzy mieli wyjątkowego pecha i za grzeczne przyglądanie się z kamieniami w rękach dumnym narodowcom zostali brutalnie aresztowani przez policję.

Przyznacie, że działo się całkiem sporo na kilkukrotnie zmienianej trasie Marszu Niepodległości. Po czyjej stronie stanąć? Po stronie ludzi odwołujących się do tradycji i poglądów, które zniszczyły miasto przez które idą? A może po stronie zadymiarzy szukających guza, mających w głebokim poważaniu zasady praworządności i demokracji (marsz był legalny), a rykoszetem również całą policję i miasto. W ostateczności można stanąć w środku razem z kordonem policji niezbyt
chętnie broniącym marszu albo z dziennikarzami robiącymi z jednego przemarszu narodowców wydarzenie rangi państwowej.

A najlepiej było stanąć wraz z wieloma innymi mieszkańcami Warszawy i podziwiać defiladę wojskową z udziałem grup rekonstrukcji historycznej zorganizowaną przez władze miasta, o której prawie w ogóle nie było słychać.

czwartek, 21 października 2010

101021

Wampir to istota wskroś słowiańska, a pamiętamy o niej wszyscy za sprawą naszych lubiących herbatę o 5 PM wyspiarzy. Wąpierz, tak bowiem u nas się na takiego osobnika mówiło, to nic innego jak kolejny maszkaron powstały z grobu. Przyczyną było niewłaściwe obchodzenie się ze zmarłymi. Wchodziła w grę klątwa, brak obrzędu, porzucenie, nagła śmierć, choroba i… skok zwierzęcia nad zwłokami zmarłego. Strasznie tego dużo. Pierwotna i prawdopodobna przyczyna powstania legendy jak zwykle była bardziej prozaiczna.

Najprawdopodobniej za wampiry uważano ludzi dotkniętych jedną z fotodermatoz (choroby skóry powodujące nadwrażliwość na światło) lub wadą genetyczną taką jak wampirzy zgryz, podwójny rząd zębów itp. Ponieważ tacy ludzie zwykle traktowani byli jak odszczepieńcy, zaczynali tworzyć własne społeczności na uboczu. Wady genetyczne z pokolenia na pokolenie się pogłębiały, co jest oczywiste przy małej ilości genów w puli, a ludzie ci, prowadzący nocny tryb życia, musieli faktycznie wyglądać upiornie dla przypadkowych przechodniów.

Pozostałe atrybuty wąpierza to oczywiście zdolność do metamorfoz w przeróżne dziwne zwierzęta, wrażliwość na światło, kołki osinowe, srebro i czosnek, a także umiłowanie do czerwonych napojów (i nie chodzi o wino – „I don’t drink…. Wine”). W skrócie: „dzieci nie łaźcie nigdzie po zmroku bez jakiegoś kołka, jedzcie cebulę i nie drażnijcie zwierząt”. Bardzo wychowawcze.

W obecnej kulturze wampir pojawił się za sprawą Brama Stokera i jego powieści epistolarnej „Drakula”. Opisany tam wampir to przeklęty Wład Palownik - dawno zmarły hrabia z Transylwanii (nota bene jeszcze za życia mający spore problemy z opinią publiczną), który starając się uzupełnić poziom płynów ustrojowych w organizmie przybywa do Londynu i gnębi mieszkańców ze szczególnym uwzględnieniem pewnej białogłowy. Jak wszyscy wiemy był to kiepski pomysł, ponieważ hrabia kończy z osinowym kołkiem w… sercu.

Powieść była wielokrotnie filmowana. „Nosferatu – symfonia grozy” z 1922r. przedstawia nam Draculę (musieli go przechrzcić na Orloka ze względu na prawa autorskie) w nieco karykaturalnym zwierciadle niemieckiego ekspresjonizmu. Gra cieni, przerażających kształtów i niedopowiedzeń. Robi nieco mniejsze wrażenie niż „Gabinet doktora Caligari”, ale i tak warto poświęcić chwilę na obejrzenie tego widowiska. O wiele ważniejszym dla wizerunku wampira był film z 1931r. „Drakula”. To właśnie tam zaprezentowano nam najbardziej klasycznego i schematycznego wampira. Pamiętacie Liczyhrabiego (Count von Count) z Ulicy Sezamkowej? Wielki nos, włosy ułożone do tyłu, czarny płaszcz, syczenie zasłaniający gdy trzeba twarz – tak właśnie wyglądał Bela Lugosi w „Drakuli”. Nawet „wampirzy” sposób mówienia – powolny, wyraźny, o dziwnym akcencie i śmiesznej wymowie ‘r’ – jest zaczerpnięty od tego aktora węgierskiego pochodzenia. Słowem – klasyka klasyki. Bez tego filmu nie byłoby wampira takiego jakim go znamy. Sam Lugosi został zresztą pochowany w stroju Drakuli.

Potem były inne ekranizacje „Drakuli” – z udziałem min. Christophera Lee (tak tak, to Saruman i hrabia Dooku), Gary’ego Oldmana jak i Leslie Nielsena – mniej lub bardziej trzymające się powieści. Powstała też cała masa innych filmów, gier i książek o wampirach. Mamy wampiry inteligentne („Wywiad z wampirem”, „Underground”), narysowane („Hellsing”, „Vampire Hunter D”), będące mięsem armatnim („Blade”, „Van Hellsing”), broniące swoich zamków („Castlevania”), „uczuciowe” („Zmierzch”), śmieszne („Drakula – wampiry bez zębów”), groteskowe („Drakula” 1992), śpiewające („Taniec wampirów”), o religijnym pochodzeniu („Drakula 2000”) jak i biorące się zupełnie znikąd („30 dni nocy” – polecam komiks). Dla każdego coś miłego. Z bardziej spójnych wizji dotyczących jedynie wampirów mamy świat Anny Rice oraz Świat Mroku. Możemy patrzeć historycznie („Wład Palownik. Prawdziwa historia Drakuli”), możemy też traktować wampira jedynie jako jednego z bohaterów („Wiedźmin”, sporo gier komputerowych).

Słowem – dzisiejsza pop i nie tylko pop kultura wyglądałaby zupełnie inaczej gdyby Słowianie nie wymyślili wąpierza, Bram Stoker Drakuli, a Bela Lugosi czarnego płaszcza i zaczesanych włosów.

środa, 29 września 2010

100929

Mówi się, że w życiu człowieka pojawiają się momenty zmieniające całkowicie jego świat. Pierwsze mleko z butelki, pierwsze samodzielne pójście do łazienki, pójście do przedszkola, zmiana przedszkola na szkołę, matura…. Jest tego trochę. Mówi się, że matura wyznacza granicę między dzieciństwem a dorosłością, skończenie studiów między beztroskim życiem a samodzielnością, ślub między samodzielnością a odpowiedzialnością…. Uff… Strasznie dużo tych granic. Chciałoby się zacytować klasyka: „keine Grenzen!”. Warto się jednak zastanowić czy te wydarzenia faktycznie zmieniają radykalnie nasze życie.

Zacznijmy od zmiany otoczenia spowodowanej ukończeniem pewnego etapu edukacji. Znikają stare szkolne przyjaźnie, zmienia się atmosfera, zmieniają się ludzie, człowiek dorośleje… Tak? W dwa miesiące wakacji człowiek i wszyscy ludzie wokół niego całkowicie się zmieniają? Chyba jednak nie. Jeśli mówimy o zmianie otoczenia musimy pamiętać, że człowiek otacza się ludźmi, którzy mają podobne zainteresowania i światopogląd. Jeśli starzy znajomi nie nadążają za zmianami w psychice, zostają w tyle. Wielokrotnie zdarza się przecież, że w jednym roku dogadujemy się z innym kolegą z klasy niż w poprzednich i nie zależy to od niczego poza nami samymi. Zmiana szkoły oczywiście sprzyja takim zmianom, ale nie jest ich bezpośrednią przyczyną. Dowodem na to są wieloletnie przyjaźnie z „kolegą z ławki”.

Przeprowadzka wpływa na otoczenie człowieka w sposób o wiele bardziej widoczny i dotkliwy. Dlatego pójście na studia, czy rozpoczęcie pracy w zupełnie innym mieście to bardzo duża zmiana. Czy tak samo zmienia się świat w naszych umysłach? Z pewnością może pojawić się poczucie osamotnienia albo wręcz przeciwnie – spełnienie i odnalezienie swojego miejsca na świecie. No właśnie: może, ale nie musi. Akurat tak się składa, że mniej więcej w tym okresie człowiek biologicznie dorasta i niezależnie od tego jak potoczą się jego losy, jego spojrzenie na świat ulegnie zmianie. Zresztą w dzisiejszych czasach utrzymanie bliskiego kontaktu niezależnie od odległości wcale nie jest takie trudne więc otoczenie nie musi całkowicie się zmienić. Trzeba tylko chcieć, a to często o wiele większy problem.

Utarło się, że po ślubie człowiek staje się odpowiedzialny, tworzy rodzinę, że nie ma „ja” tylko „my”, że wszystko wygląda inaczej. Nie bardzo rozumiem dlaczego dwie bliskie sobie osoby miałyby w ciągu jednego dnia zmienić sposób myślenia. Owszem – przysięga zobowiązuje, daje pewność i stabilizację, ale w dzisiejszych czasach po pierwsze straciła na wartości (niestety), a po drugie najczęściej niewiele zmienia w życiu zainteresowanych. Jeśli para obraca się w pewnym środowisku to małżeństwo również będzie. No chyba, że ktoś celowo chce coś zmienić w swoim życiu, ale wtedy ślub jest pretekstem, a nie przyczyną.

Sytuacje, które nas zmieniają zdarzają się na każdym kroku. Jedne zmiany są nagłe, inne następują stopniowo. Nie można jednak ich wiązać z jakimiś konkretnymi datami czy wydarzeniami, bo z matematycznego punktu widzenia człowiek jest funkcją ciągłą i praktycznie nic poza traumatycznymi wypadkami nie następuje w nim nagle. Większość rzeczy jest konsekwencją decyzji i działań danej osoby lub innych ludzi i sama zmiana w otoczeniu to za mało żeby ją zmienić. Jeśli ktoś naprawdę czuje się dobrze takim jaki jest - nie zmieni się, jeśli w głębi siebie czuje się źle – wykorzysta każdy pretekst do zmiany.

„Jeśli nie ma zmiany, coś w nas usypia... i trudno to potem rozbudzić. Śpiący musi się obudzić.”

wtorek, 17 sierpnia 2010

100817

W literaturze fantasy bez przerwy mamy kontakt z przeróżnymi dziwnymi stworami. Nic z resztą dziwnego – gatunek wywodzi się wprost z legend, mitów i podań. Historyjki opowiadające o różnych maszkaronach wymyślane przez babcie żeby dzieci unikały (często bardzo realnych) niebezpieczeństw przekształciły się najpierw w niesamowicie interesujące legendy i baśnie, a potem za sprawą takich panów jak G. MacDonald, C. S. Lewis, J. R. R. Tolkien czy nasz rodzimy A. Sapkowski wrosły także w kulturę masową i nabrały bardziej „dorosłego” charakteru. Mimo, że nie jestem w tej materii ekspertem postaram się przybliżyć skąd w fantasy wzięły się niektóre stworzenia. Zacznijmy od naszego rodzimego podwórka…

Południca
Kobieca postać, która latem dopadała ludzi na polach najczęściej w okolicach południa. Jest to słowiański demon, którym stawały się kobiety zmarłe przed ślubem lub krótko po weselu. Południce wyobrażano sobie jako kobiety z rozpuszczonymi włosami w luźnej białej szacie niosące kostur i/lub sierp. Napotkanym na polu nieszczęśnikom zadawały zagadki, od których zależał ich los. Skąd taki pomysł na stwora? W południe na polach jest ciepło, a nawet bardzo ciepło. Ludzie często dostawali udaru słonecznego i umierali – takie zdarzenia były tłumaczone obecnością południc, przed którymi ostrzegano idących na pole. Porywały także dzieci buszujące samotnie w zbożu. Prawdopodobnie utożsamiano z nimi także wiry pojawiąjące się latem na polach. Co ciekawe niektóre mitologie germańskie także mają analogiczne stworzenia – Mittagsfrau czy Lausitz.



Rusałka, brzeginia, łaskotka, łaskotucha
Dziewczyna, która jeszcze nigdy się nie zakochała mogła natrafić na tańczące rusałki, które wabiły ją radosnymi pląsami i śpiewem. Jeśli do nich dołączyła nie mogła już powrócić do domu, a pod płotem zostawiała wianek. W ten sposób powstawała kolejna rusałka czyli słowiański odpowiednik greckiej nimfy wodnej lub syreny czy germańskiej niksy. Przedstawiana jest jako piękna dziewczyna w wianku odziana jedynie w zwiewną koszulę, pojawiająca się przy stawach czy jeziorach. Tańcem i śpiewem wabi młodzieńców, którzy chcąc się do niej zbliżyć po prostu toną. W innych wersjach są to dziewczyny, których życie zakończyło się zbyt młodo i zdecydowanie zbyt brutalnie. W pierwszym przypadku rusałka jest po prostu pozbawionym uczuć pięknem, w drugim – mściwą istotą nienawidzącą ludzi. Istnieje także męski odpowiednik: rusał lub rusałek, a także wersje podań, w których rusałka jest paskudną starucha. Literatura romantyczna bardzo rusałki lubi i chyba najbardziej znaną istotą rusałkopodobną jest świtezianka opisana przez naszego wieszcza.



Strzyga, strzyg, strzygoń
Nie wszystkie dzieci rodziły się doskonałe, a jeśli deformacje były zbyt duże rodzice porzucali swoją pociechę lub wręcz wypędzali z osady. Porzucane były dzieci w różnym wieku i niektórym udawało się przeżyć w dziczy. Według podań takie dzieci rodziły się z dwiema duszami, dwoma sercami i dwoma szeregami zębów. Były z natury złe i aby żyć musiały polować na ludzi. Inne wersje mówią, że w strzygi zamieniali się ludzie, którzy zostali przypadkiem pochowani jeszcze za życia (dlatego często chowano twarzą do dołu). Strzygi czasem też były zwiastunami śmierci któregoś z domowników. Generalnie jest to najlepszy dowód na ignorancję ludzi i odrzucanie przez społeczeństwo osobników odmiennych czy zdeformowanych. Strzyga to zdecydowanie nasz, polski stwór, który mimo podobieństw jest nieco inny niż wampir. Nazwa pochodzi najprawdopodobniej od słowa strix oznaczającego sowę, a także stwora z mitologii rzymskiej. Uważano zresztą, że strzygi mogą zmienić się w sowę. Ulubiona strzyga – księżniczka z opowiadania „Wiedźmin” Sapkowskiego.



I to by było na tyle w tej notce. Tym razem czekam na odzew i komentarze, bo nie wiem czy kontynuować opisy stworzonek wygrzebane w czeluściach internetu i mojej pamięci czy nie.

niedziela, 1 sierpnia 2010

100801

Krótkie wspominki górskie Kauacha cz. III
„Polska to piękny kraj”

Górskie wojaże po polskich szlakach opisane były bodaj w zeszłym roku, w pierwszej części tego mini-cyklu. Moja ostatnia wyprawa dowodzi, że rodzime PTTK to organizacja profesjonalna, znająca zarówno góry jak i umiejętności turystów, która ponadto ma niebywały talent do poprawnego znakowania szlaków. Mało tego, polscy autorzy map to wybitni kartografowie, którym zachodni specjaliści z Compass nie dorastają do pięt.

Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie od przybycia do austriackiego miasteczka Kappl. Plan był prosty – kupić mapy, wybrać szlaki, łazić najpierw w górę potem z powrotem w dół. Wszystko okraszone pięknymi alpejskimi krajobrazami oraz wymuskanymi domkami porządnych i dbających o szczegóły Austriaków. Żyć nie umierać!

Nietrudno się domyślić, że zakup map nie stanowił żadnego problemu: pierwszy lepszy kiosk oferował dość dokładne mapy okolicy Kappl, Ischgl i Galtür, a są to okolice przepiękne, bo w końcu to masyw Silvretty, który kojarzony jest przede wszystkim z trasą widokową Silvretta Hochalpenschtrasse. Po przejrzeniu pierwszej, teoretycznie najlepszej mapy (Compass) okazało się, że po pierwsze - wszystkie szlaki są oznaczone na czerwono, po drugie – mają trzy różne stopnie trudności i wreszcie po trzecie – mapa nie zawiera informacji o czasach przejścia tras. Problem został szybko rozwiązany przez kilka innych, niemal reklamowych map, na których owe czasy były wypisane, ale w tak nieczytelny sposób, że nijak nie dało się ściśle określić długości konkretnego szlaku. Słowem – trasę wybraliśmy mniej lub bardziej „na czuja”.

Jedną z podstawowych cech szlaków górskich jest to, że najczęściej odbijają od nich inne ścieżki prowadzące do „Jatamniechcęiść”. Logika i polskie przyzwyczajenia nakazywały, że w tych miejscach oznaczenia szlaku precyzują w którą stronę się udać. Austriacka logika nie jest tym jednak specjalnie zainteresowana i każe turyście szukać oznaczenia szlaku zarówno po jednej jak i drugiej stronie rozwidlenia. Męczące to i żmudne, bo czerwone kropki na drzewach i kamieniach są poumieszczane w losowych odległościach, że o trudnościach z ich wypatrzeniem nie wspomnę.

Takie rozwidlenia stanowiły marginalny problem w porównaniu ze skrzyżowaniami szlaków. Banalny słup z kilkoma strzałkami i wypisanymi czasami przejścia jest rozwiązaniem raczej oczywistym i nawet Austriacy nie mieli z tym większych problemów. Z czystym sumieniem mogę jednak stwierdzić, że na południe od Niemiec żyją sami daltoniści. Otóż na „górkę nr 1” prowadzi szlak czerwony, na „górkę nr 2” w przeciwnym kierunku prowadzi szlak czerwony, do miejsca, z którego się przyszło prowadzi szlak czerwony. Przynajmniej jedna rzecz się wyjaśniła – mapa oznaczająca wszystkie szlaki na czerwono nie kłamała. Na domiar złego trafiliśmy na skrzyżowanie, które nie posiadało słupa ze strzałkami i w cztery (!) kierunki rozchodziły się czerwone szlaki. Oczywiście wybraliśmy niewłaściwy…

Kończąc moje narzekania chciałbym dodać, że informacja o czasie przejścia szlaku jest górach kluczowa, bo w nocy szczyty i doliny nabierają „lovecraftowskiej” aury i łatwo się o jakąś mackę potknąć (w sumie zwykły kamień w zupełności wystarcza). Austriacy i na tym się doskonale znają. Znak oznaczający początek szlaku (czerwonego) na „górkę A”, wyraźnie informujący w którą stronę się udać oraz, że za cztery godziny będzie się na miejscu. Po godzinie marszu w wyznaczonym kierunku pojawia się kolejny drogowskaz, na którym pisze jak byk, że do „górki A” zostało jeszcze tylko… pięć godzin. WTF?!

niedziela, 11 lipca 2010

100711

Korzystając z faktu, że mój blog jest o wszystkim i o niczym przedstawiam Wam, drodzy czytelnicy, kolejny wpis o muzyce. Wszystko za sprawą płyty, która od kilku miesięcy nie opuszcza mojego odtwarzacza mp3 i pewnie długo nie opuści. Jest to płyta niezwykła, po pierwsze dlatego, że jest dziełem niejakiego L.U.C’a, czyli tego pana:



a po drugie dlatego, że jej tytuł to „39/89 - Zrozumieć Polskę”, a okładka mówi sama za siebie:



Płyta jest w zasadzie słuchowiskiem muzycznym, którego tematem są dzieje Polski począwszy od agresji Niemiec w 1939, a skończywszy na obradach Okrągłego Stołu. L.U.C – Łukasz Rostkowski - jest przede wszystkim raperem, ale także producentem, reżyserem i absolwentem wydziału prawa UWr . Na krążku jednak nie wypowiada ani jednego słowa, jedynymi wokalami są odpowiednio dobrane i zremiksowane wypowiedzi znaczących osób tego okresu: Starzyńskiego, Hitlera, Jana Pawła II, Jaruzelskiego czy Wałęsy. To nieco nietypowe rozwiązanie czyni z „39/89 - Zrozumieć Polskę” nagranie jedyne w swoim rodzaju, obok którego nie można przejść obojętnie.

Słuchowisko rozpoczyna się słowami Józefa Becka: „[…] My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. […]”, które miały decydujący wpływ na rozpoczęcie wojny. Dalej słyszymy już przemówienia Hitlera, którym wtórują maszerujący żołnierze oraz komunikat radiowy o wkroczeniu Niemców na teren Polski. „A więc wojna!” słyszymy przy akompaniamencie ciężkich basów i nerwowych scratchy. Kolejne komunikaty początkowo pełne nadziei („Zwyciężymy, bo nie może zło triumfować na świecie!”) stają się coraz bardziej desperackie, smutniejsze i pocięte zakłóceniami oraz scratchami. Wreszcie Stefan Starzyński mówi o zajęciu Warszawy. Całości wtórują skrzypce, ciężkie, techniczne uderzenia i iście wojenny, smutny klimat. Smutek słychać w odgłosach jadącego pociągu, spokojnej grze na fortepianie, komunikacie radiowym wygłaszanym przez łzy: „Nie zginie Polska…” i wreszcie w biciu serca urwanym przez strzał.

Okupowana Polska to wiadomości z radia na „gościnnych falach w Algierze”, kilka „radosnych” wieści o zwycięstwach partyzantów, do tego delikatny damski wokal i spokojny rytm, zaburzany przez nerwowe i przejmujące skrzypce. Następnie perkusja staje się cięższa i głośniejsza, skrzypce zastępuje gitara elektryczna i bas. Rozpoczyna się powstanie warszawskie. Całość kończy smutne solo gitarowe i odgłos pożaru w tle, Warszawy już nie ma... „Wojenna” część płyty brzmi jakby nagrali ją panowie z Laibach. Techniczna, pełna skoków w bok, mieszania gatunków i konwencji, a przede wszystkim przesiąknięta emocjami i patriotyzmem, zdecydowanie są to moje ulubione utwory z tego albumu.

Wojna się skończyła, zaczyna się socjalizm. Spokojne komunikaty o głosowaniu „3x TAK”, o połączeniu się partii robotniczych i powstaniu PZPR, wiadomości o zdradzie AK, w tle spokojne trąbki i „miejski” rytm. Potem znowu przejmujący dźwięk jadącego pociągu urwany strzałem. Jesteśmy w Katyniu…

Odbudowa kraju, czyli: „budujemy betonowy, nowy dom” i radosne pieśni „do roboty”. Wiadomości o dobrobycie i szczęściu, agresywne tempo muzyki, scratche i gitary brzmiące jak maszyny przemysłowe. Do tego kilka rymowanek i powtarzane jakby przez robota informacje o postępach budowy. Świetna gra słów i zestawienie informacji radiowych. „Everest hipokryzji”, czyli dojście do władzy Stalina i iluzoryczna przemiana Władzy Ludowej. Kolejne komunikaty to znane już z PRL teksty o dobrobycie, do których idealnie pasują radosne i „mało inteligentne” trąbki oraz wesoła perkusja. „Wspaniałe, fajansowe… latające talerze!” świetnie podsumowuje mit postępu i rozwoju oraz plany na kolejne lata mówiące o kilometrach autostrady i wiszących miastach.

Pojawiają się informacje o rozruchach, których przyczyną mają być najpierw „żydowscy nacjonaliści”, a potem studenci i młodzież. Spokojny fortepian, brak perkusji, pamiętna wypowiedź Jana Pawła II, skandowania, kilka zabójstw, rozganianie tłumu i „Janek Wiśniewski” czyli Zbyszek Godlewski widziany oczami milicji i określany jako „ten trup”. Smutek, żal, przemoc, wreszcie ogłoszenie stanu wojennego i Okrągły Stół. Wypowiedzi Wałęsy: „Idziecie piechotą, a świat samochodami tam jedzie”, „Chcemy być sobą”, powołanie Mazowieckiego na premiera i… Najradośniejszy, najpełniejszy nadziei utwór na płycie - podziękowanie dla Lecha Wałęsy i jego przemówienie zaraz po objęciu urzędu prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.

Tej płyty nie da się opisać. Mam jedynie nadzieję, że zwróciłem na nią czyjąś uwagę, bo naprawdę warto się jej przyjrzeć.

wtorek, 22 czerwca 2010

100622

Stereotypy dotyczą niemal każdej grupy społecznej, każdego narodu, każdej rasy i każdego zawodu. Jako informatyk na co dzień spotykam się z takimi czy innymi „mitami” dotyczącymi mojej ukochanej profesji. Chciałbym tutaj opisać kilka ciekawszych i jakoś się do nich ustosunkować . Można to nazwać chęcią szerzenia dobrej i światłej nowiny (=)). Zaznaczam na wstępie, że jestem z wykształcenia informatykiem-programistą i nie mam nic wspólnego z szeroko pojętym administrowaniem i pomocą techniczną. Z tego powodu część stereotypów jest nieprawdziwych w stosunku do mnie, ale może być w porządku w stosunku do administratora czy kogoś z „help-deska”, który wcale nie musi mieć wykształcenia informatycznego (i bardzo często nie ma).
No to jedziemy…

„Informatyk interesuje się wyłącznie komputerami, grami i nowymi technologiami”

No cóż… prawie wszyscy poznani przeze mnie informatycy wykazują zainteresowania pozazawodowe. Gry nie przesłaniają im rzeczywistości (nie skończyliby studiów), a nowe technologie są traktowane jako ciekawostki. Oczywiście każdy z nich mniej lub bardziej się tymi rzeczami interesuje, ale jest to raczej przymus rozwoju zawodowego. Mam wrażenie, że ten stereotyp ma źródło w myleniu informatyków z „geekami” i nałogowymi graczami, którzy często mają jakąś tam informatyczną wiedzę (robią mody na przykład), ale 90% wolnego czasu spędzają grając w gry sieciowe lub ucząc się 500 komend Linuxa (co w takim wydaniu jest absolutnie zbędne). Zresztą chyba każdy człowiek mający co najmniej średnie wykształcenie ma jakieś konkretne hobby i zainteresowania poza pracą.

„Informatyk zna się na pakietach biurowych i systemach operacyjnych”

A po co? Od znania się na pakietach biurowych jest sekretarka, a od systemu operacyjnego od biedy jest firmowy administrator. Szczególnie nieprzyjemne jest jak ludzie zaczynają pytać o jakiś szczegół działania „Łorda” czy „Łindołsa”, a potem są zaskoczeni, że informatyk nie ma o tym pojęcia. Jeszcze gorzej jest gdy taka osoba dochodzi do twórczego wniosku „co to za informatyk?”… Programista zajmuję się programowaniem, a nie formatowaniem dokumentów, administrator UNIX’a zna UNIX’a, a nie 20 innych systemów operacyjnych itd. Przekonanie o komputerowej wszechwiedzy informatyka ściśle wiąże się z kolejnym stereotypem.

„Informatyk używa dziwnych wyrazów i nawet w normalnej rozmowie nie da się go zrozumieć”

Słownictwo branżowe występuje w każdym zawodzie, ale na informatyka patrzy się dziwnie kiedy ten zacznie go używać. Dzieje się tak dlatego, że przeważnie początkiem rozmowy jest jedno z pytań przytoczonych w poprzednim akapicie. Informatyk jeśli zna odpowiedź zacznie używać formalnych i nieformalnych nazw elementów systemu komputerowego. Wszelkie „paski narzędzi”, „paski stanu”, „panele sterowania” i „drajwery” wylewają się z jego ust. Faktycznie nie da się tego zrozumieć jeśli nie zna się komputera. Problem w tym, że to podstawowe składniki tego co na co dzień widzimy na ekranie i zadając konkretne, często niełatwe pytanie należy się spodziewać konkretnej i precyzyjnej odpowiedzi. A taka niestety zawiera konkretne i precyzyjne słownictwo. Na szczęście jest coraz lepiej i ludzie zaczynają wiedzieć jak się który element ich narzędzia pracy i rozrywki nazywa.

„Informatycy są antypatyczni, nie myją się, chodzą we flanelowych koszulach i nie dbają o siebie”

W rozmowie znajomego z jakąś dziewczyną usłyszał on kiedyś: „Jesteś informatykiem? A wyglądasz tak normalnie!”. O ile antypatia jest wrażeniem subiektywnym i może brać się ze znudzenia dziwnymi pytaniami i ciągłego odpowiadania „nie mam pojęcia, to nie moja broszka”, o tyle brak dbałości to czysta bzdura. Znów mamy do czynienia z myleniem informatyka z jedzącym tylko pizzę no-life’m, który nie wychodzi z domu przez 25941 godzin. Tutaj nawet nie chodzi o to, że wszyscy informatycy to przykłady czystości, ale pomyślcie: jak liczący na awans pracownik często niemałej firmy może przychodzić do pracy brudny czy zaniedbany? Śmieszne prawda? Poza tym nasz zawód wymaga ciągłej pracy w zespołach (o liczebności od 2 do 100 i więcej osób) i rynsztokowy smrodek może nadwyrężyć produktywność takiej grupy. Flanelowe koszule to natomiast czysty wymysł amerykańskiej kinematografii. Zresztą jako programiści nazywamy taką koszulę „adminką”, bo właśnie administratorzy są częściej w takowych widywani.

„Informatycy nie mają przyjaciół poza siecią, a dziewczyny widują tylko na ekranie”

„Robimy imprezę, wpadniesz?”, „Będą jakieś laski?”, „Tak całe 320 GB”… Z mojego doświadczenia wygląda to nieco inaczej: „Robimy imprezę”, „Piwo czy wódka”, „Wódka”. Mit znajomości internetowych bierze się z zamierzchłych czasów raczkującego Internetu, IRCa i modemów. Sama obsługa IRCa (czy w ogóle komputera) wymagała często jakiej-takiej znajomości mechanizmów nim rządzących. Każdy kto takie umiejętności posiadał był uznawany za wielkiego informatyka, bo było takich ludzi niewiele. W tamtych czasach ludzie byli zachłyśnięci możliwościami Internetu i przez to powstawało multum grup IRCowych, for i list dyskusyjnych. Poza tym ze względu na małą powszechność Internetu ludzie korzystający z niego mieli często bardzo podobne zainteresowania. Obecnie rzeczywistych przyjaciół nie mają wspomniane wcześniej no-life’y i dziwne stworzenia siedzące 8 godzin dziennie na czacie. Posiadanie rzeczywistych znajomych i przyjaciół czyni z informatyka zwykłego śmiertelnika w sprawach damsko-męskich, a co za tym idzie podlega on normalnym prawom kojarzenia się w pary.

„Kobieta nie może być informatykiem”

Zdecydowanie najbardziej szkodliwy stereotyp. Nie dlatego, że tak myśli społeczeństwo, nie dlatego, że przez to kobiety nie studiują informatyki, ale dlatego, że jest on głęboko zakorzeniony w świadomości wielu informatyków. Co gorsza, na studiach kobietom jest zdecydowanie trudniej, bo sporo prowadzących chce im pokazać, że się nie nadają. W mojej prywatnej walce ze stereotypami ten jest numerem jeden, bo właśnie w takim myśleniu kryje się prawdziwa dyskryminacja kobiet i o zmianę tego typu myślenia powinny walczyć feministki. A nie jakieś tam parytety czy inne idiotyczne i szkodliwe pomysły.

sobota, 22 maja 2010

100522

W moim dość krótkim życiu natknąłem się na wiele subkultur. W czasach mojej podstawówki królowali blokersi i „skejci”, w liceum było już zdecydowanie więcej metali i punków, na studiach – wszystkiego po trochu. Spotykałem dresów, metroseksualistów, debili, blachary, słodkie idiotki, pokemony, Emo, dzieci neo… Słowem najróżniejsze mniej lub bardziej sensowne światopoglądy (lub ich brak), ich pochodne oraz mieszanki. Moimi „ulubieńcami” są jednak od dawien dawna skini i to o nich będzie w dzisiejszym paśmie autolansu.

Nasi kochani narodowcy pojawiają się w dwóch formach – jawnej i ukrytej. Forma ukryta to najczęściej zwykli krzykacze z kilkoma sensownie udzielającymi się na forum publicznym wyjątkami (tych ostatnich szanuję jak każdego, kto ceni dialog). Forma jawna to moim zdaniem dość poważny problem.

Zacznijmy od ideałów. Jak wiadomo są to: Bóg, honor i ojczyzna. Godna uznania jest gotowość do obrony ojczyzny i poświęcenie dla niej. Walka z falami obcokrajowców, głównie z krajów arabskich, którzy niestety coraz bardziej dokuczają wielu państwom europejskim wydaje się uzasadniona. Szkoda, że jedyną formą tej walki jaką udaje mi się zaobserwować to częstowanie glanem każdego, kto ma ciemniejszą karnację. Praktycznie brak sensownych propozycji zmiany prawa, brak „normalnych” akcji przedstawiających narodowo-socjalistyczny punkt widzenia, brak jakiejkolwiek kreatywnej działalności. Jedyne co widać to przepełnione agresją manifestacje, plucie jadem w artykułach, wychwalanie nazizmu (co jest notabene niezgodne z prawem). Rozumiem obawy związane z obcokrajowcami i chęć poradzenia sobie z problemem, ale dlaczego nie jest to poparte poważnymi działaniami.

Kompletnie natomiast nie rozumiem dlaczego praktycznie cała symbolika została zapożyczona od faszystowskich Niemiec lub nordyckich run. Dlaczego nasz rodzimy nacjonalizm tak naprawdę odwołuje się wprost do ideologii, które chciały zniszczyć naszą państwowość? Dlaczego symbolami są swastyki, „88” (hh – heil Hitler, swoją drogą pomysł zmiany liter na cyfry pochodzi z żydowskiej kabały), „14” (14 słów), triskelion, runa odal czy krzyż celtycki. Wiem, że świąszczyca czy falanga to polskie symbole, ale mimo wszystko skąd umiłowanie rasy aryjskiej skoro jesteśmy Słowianami? Tłumaczenie jest przeważnie tak samo głupie jak symbolika – bo kiedyś te symbole miały inne znaczenie, bo oni tępili Żydów i dobrze robili, bo oni uznawali czystość rasy i wyższość białych nad kolorowymi. Tylko dlaczego prawdziwi polscy patrioci zostali wymordowani przez nich? Dlaczego mamy na terenie naszego kraju obozy zbudowane w celu mordowania polaków? Wychwalamy polskość i jednocześnie utożsamiamy się z ludźmi, którzy wielbili niemieckość. Bardzo sensowne.

Symbolika to jednak drobiazg. Największym moim zdaniem problemem naszych ruchów narodowo socjalistycznych jest ich zastraszenie. Wszędzie widać wrogów, wszędzie czai się zagrożenie, wszyscy są przeciwko Polsce (takie zastraszanie narodu pojawiło się też niedawno w „normalnej” polityce). Rząd to komuniści albo co gorsza Żydzi, cały kapitał jest w rękach obcokrajowców (i Żydów), wszystkim steruje po cichu Ameryka, a jak mamy gdzieś wolną rękę to jesteśmy sterowani przez Rosję (bo rząd to komuniści) albo przez Żydów (bo tak), a panoszące się wszędzie pedalstwo prowadzi do zwyrodnienia społeczeństwa. Muszę przyznać, że gdybym w to wierzył siedziałbym w domu i nic nie robił, bo nie miałoby to żadnego sensu.

Interesujące jest to, że mimo to skin wychodzi na ulicę i pokazuje jaki jest silny. Staje dumnie w obronie polskości przed tym wszystkim. Niestety oznacza to, że broni polskości przed każdym. Dlaczego kiedy idę ulicą i widzę skina odruchowo przechodzę na drugą stronę? Przecież jestem polakiem, uczciwie zarabiam na życie, płacę podatki i staram się dobrze świadczyć o Polsce. Mimo to wiem, że bez powodu mogę stracić kilka zębów, bo zostanę uznany za jednego z wrogów. Jedynymi prawdziwymi Polakami według narodowców są inni narodowcy. Nie ma miejsca na różnice poglądów i jakiekolwiek myślenie…

Nie potępiam w żaden sposób konserwatyzmu i poglądów nieco zmierzających w stronę nacjonalizmu. Jednak czytając portal nacjonalista.pl, słuchając zespołu Honor czy Konkwista 88, widząc promujące faszyzm manifestacje („prawie” zgodne z prawem - manifestowanie w liczbie poniżej 15 osób), ciągłe obrażanie ludzi i pomiatanie nimi dochodzę do wniosku, ze jeśli tak ma wyglądać prawdziwy patriotyzm to ja się wypisuję.

Opisałem tutaj ruchy radykalne więc nie dziwne, że zalazłem tyle negatywnych stron. Problem polega na tym, że innych ruchów narodowościowych niż radykalne nie zauważyłem. Mam nadzieję, że jestem ślepy.

środa, 12 maja 2010

100512

„Sport - ćwiczenia i gry mające na celu rozwijanie sprawności fizycznej i dążenie we współzawodnictwie do uzyskania jak najlepszych wyników” (za SJP). Taka definicja sportu jest niestety krzywdząca dla niektórych dyscyplin takich jak brydż sportowy czy szachy. Dlatego Encyklopedia PWN podaje inną: „Sport - z założenia pokojowe współzawodnictwo, którego istotę stanowi indywidualna bądź zespołowa rywalizacja (wg określonych reguł) prowadzona zgodnie z zasadami fair play oraz dążenie do osiągania jak najlepszych wyników, podejmowane także m.in. w celu rekreacji i doskonalenia własnych cech fizycznych; wyraża się przez ćwiczenia i gry uprawiane wg określonych zasad; sprzyja zachowaniu zdrowia oraz rozwija cechy osobowości, m.in.: wytrwałość, silną wolę, zdyscyplinowanie, poczucie solidarności i koleżeństwa.” Zgodnie z tą definicją wszyscy zawodowi brydżyści, szkaciorze, scrabbliści i szachiści mogą i wg polskiej mentalności są uważani za sportowców. Dlaczego nie jest tak z grami komputerowymi?

e-Sport rozpoczął się od gier Doom i Doom II, kiedy zorganizowano pierwsze turnieje. Profesjonalne ligi rozpoczęły się wraz z pojawieniem się Quake. Nagrodą w pierwszym turnieju było nowiutkie czerwone Ferrari. Dziś, 17 lat po premierze Doom, na świecie istnieje setki klanów, lig i turniejów, a gry takie jak Counter-Strike, Modern Warfare, Starcraft czy Warcraft III są wyznacznikami standardów e-sportu. Zawodnicy trenują kilka godzin dziennie rozwijając intelekt, zdolność szybkiego myślenia, współdziałanie w drużynie i koordynację oko-ręka. Mimo to świat zachodu (na wschodzie jest zupełnie inaczej…) nie akceptuje takiego spędzania wolnego czasu jako aktywność sportową, a zawodowi gracze są niejednokrotnie wyśmiewani i szykanowani.

Podstawowym argumentem jest wyświechtana fraza „gra w zabijanie nie może być sportem”. Oczywiście więcej przemocy jest w boksie czy krav maga i jest ona bardziej bezpośrednia, ale chyba nie w tym problem. Moim zdaniem osoby posługujące się tą frazą mylą gracza z psychopatą. Gracz doskonale wie, że siedzi przed komputerem i widzi trójkąty dokładnie tak samo jak karciarz widzi karty. Psychopata widzi w ekranie inny świat, do którego ucieka i który przesłania mu rzeczywistość, a „strzelanie do ludzi” sprawia mu chorą przyjemność. Różnica jest chyba oczywista – trudno porównać zawodowego pokerzystę z osobą uzależnioną od hazardu. Zresztą dla zawodowego (ligowego) gracza trening to trening, a nie ucieczka od rzeczywistości. Czy ktoś ma pretensje do Kasparowa, że przez całe życie praktycznie nic innego nie robi tylko gra w szachy?

Najbardziej denerwujące jest traktowanie e-sportowców jak dziwaków marnujących życie. Ostatnio widziałem wywiad z jednym z najlepszych graczy w Counter-Strike na świecie - naszym rodakiem Filipem 'Neo' Kubskim. Prowadzący pytał go czy nie uważa, że traci czas, co ma zamiar robić później skoro teraz tylko gra, czy myśli, że zmarnował sobie życie, jak się układają jego relacje z rodziną… Słowem – zamiast zwykłych pytań do sportowca o samą grę i o to jak doszedł do bycia mistrzem, redaktor szyderczym tonem sugerował, że jego rozmówca jest niepoważny. Ciekawe czy w wywiadzie z Adamem Małyszem tak samo by się zachowywał. Dodam, że porównanie do Małysza nie jest chybione – ‘Neo’ był członkiem najlepszego na świecie w latach 2004 – 2008 klanu Pentagram (PGS – nazwa się zmieniała). Dlaczego praktycznie nikt nie traktuje tego poważnie?

Rozumiem, że widok dziecka grającego wiele godzin w jakąś grę i nie robiące niczego innego może martwić rodziców. Nie mam zamiaru negować faktu, że gry uzależniają i potrafią zniszczyć życie. Wydaje mi się jednak, że ktoś, kto chce osiągnąć jakiś sukces i ma do tego predyspozycje wymyka się z tego schematu. Wymaga to jednak zrozumienia i podjęcia ważnej decyzji – trenować profesjonalnie czy nie. Wywiad z rodziną Neo pokazuje, że nie jest to „no-life”, którego nie znają nawet jego rodzice. Niestety media pokazują praktycznie tylko negatywne aspekty gier komputerowych, a rodzicom wygodnie przyjąć, że to gry szkodzą, a nie ich brak czasu i zaniedbanie. W efekcie e-sport jest marginesem nie wspieranym praktycznie przez nikogo, a min. w Niemczech czy Wielkiej Brytanii jest wręcz tępiony. A szkoda…

wtorek, 27 kwietnia 2010

100427

Czas żałoby się skończył i powoli wracamy do naszej kochanej polskiej codzienności pełnej nienawiści, ignorancji i braku szacunku do innych. Przemilczę to co się działo w związku z pewnym pogrzebem. Przemilczę setki ludzi fotografujące telefonami komórkowymi kondukty żałobne i cudze trumny. Zmilczę nawet kazanie pewnego księdza żałującego, że nie zginął kto inny (równie niewinny). To są rzeczy dziejące się od święta i są tylko zewnętrznym dowodem naszej narodowej głupoty. Bardziej istotne wydaje mi się to, co dzieje się na co dzień, a w czasie żałoby osiągnęło lokalne ekstremum.

Punktem spełniającym ekstremum była emisja dwugodzinnego programu „Solidarni 2010” na kanale TVP 1. Autorem był Jan Pospieszalski, treścią – wspólnota Polaków zjednoczonych w żałobie. Zadawałoby się, że to może piękny program, ale co robili prezentowani Polacy? Wrzeszczeli, że prezydent został zamordowany, że to był zamach, że Rosja jest wszystkiemu winna, że wiadome media kłamią i są częścią rządzącej medialno-korporacyjnej ekipy rządzącej, która pragnie zguby dla Polski. Podsumowując: stare polskie „moja prawda jest prawdziwsza niż twoja”. W programie nie pada ani jedno słowo komentarza. Można odnieść wrażenie, że prezentowane głosy to faktycznie zdanie całego narodu, a przecież zdecydowanie tak nie jest (o czym świadczy choćby poparcie dla aktualnej ekipy rządzącej).

Program zamiast prezentować jedność w żałobie zaprezentował naszą fobię narodową związaną z manipulacją w mediach i okłamywaniem ludu przez ekipę rządzącą. Zgadzam się, że media mają zdolność manipulacyjną, zgadzam się, że aż się prosi, żeby to wykorzystać, ale obroną przed tym nie jest uleganie manipulacji innych mediów szczepiących w ludziach strach i poczucie zagrożenia. Nie można krytykować konkretnych gazet czy kanałów, gloryfikując inne tylko dlatego, że „otwarcie” piszą o „wielkim spisku”.

Obecnie mamy głęboko zakorzenioną niewiarę i podważanie wszystkich informacji. Dowodem popularności teorii spiskowych jest sukces fikcji literackich takich jak „Kod Da Vinci”, które wcale nie tak rzadko są traktowane jak prawdy objawione. Podobnie jest w mediach – ludzie łykają wszelkie historyjki podważające autentyczność informacji nie zauważając, że właśnie ulegają manipulacji. Na dodatek są święcie przekonani, że walczą w ten sposób o prawdę i rzetelność mediów.

Jedyne do czego prowadzi takie myślenie to wojna na propagandę i doniosłe hasła, a ta prowadzi bezpośrednio do sytuacji Afganistanu czy Iranu sprzed kilkunastu lat – jedni manipulatorzy byli (i często są) zastępowani przez innych. Osobiście chciałbym poznać sposób zaszczepienia w ludziach krytycznego myślenia, które weryfikuje informacje, a nie wierzy na słowo jednym czy drugim sloganom i półprawdom.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

100412

Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej†10.04.10
Malzonka Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej†10.04.10
Ostatni prezydent RP na uchodzstwie†10.04.10
Wicemarszalek Sejmu†10.04.10
Wicemarszalek Senatu†10.04.10
Wicemarszalek Sejmu†10.04.10
Szef Kancelarii Prezydenta†10.04.10
Szef Biura Bezpieczenstwa Narodowego†10.04.10
Sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta†10.04.10
Podsekretarz stanu w MON†10.04.10
Podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury†10.04.10
Szef Stowarzyszenia Wspólnota Polska†10.04.10
Dyr. protokolu dyplomatycznego MSZ†10.04.10
Szef sztabu generalnego WP†10.04.10
Podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta†10.04.10
Podsekretarz stanu w resorcie spraw zagranicznych†10.04.10
Sekretarz generalny Rady Ochrony Pamieci Walk i Meczenstwa†10.04.10
Prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego†10.04.10
Rzecznik Praw Obywatelskich†10.04.10
Prezes NBP†10.04.10
Prezes IPN†10.04.10
Kierownik Urzedu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Posel/senator†10.04.10
Ordynariusz polowy WP†10.04.10
Prawoslawny ordynariusz WP†10.04.10
Kaplan ewangelickiego duszpasterstwa polowego†10.04.10
Kaplan ordynariatu polowego WP†10.04.10
Kapelan prezydenta†10.04.10
Kaplan†10.04.10
Kaplan†10.04.10
Kaplan†10.04.10
Kaplan†10.04.10
Dowódca Sil Operacyjnych†10.04.10
Dowódca Sil Powietrznych†10.04.10
Dowódca Sil Ladowych†10.04.10
Dowódca Sil Specjalnych†10.04.10
Dowódca Marynarki Wojennej†10.04.10
Dowódca Garnizonu Warszawa†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Przedstawiciel Rodzin Katynskich i innych stowarzyszen†10.04.10
Osoba towarzyszaca,"legenda Solidarnosci"†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Osoba towarzyszaca†10.04.10
Funkcjonariusz BOR†10.04.10
Funkcjonariusz BOR†10.04.10
Funkcjonariusz BOR†10.04.10
Funkcjonariusz BOR†10.04.10
Funkcjonariusz BOR†10.04.10
Funkcjonariusz BOR†10.04.10
Funkcjonariusz BOR†10.04.10
Funkcjonariusz BOR†10.04.10
Kapitan samolotu†10.04.10
Czlonek zalogi†10.04.10
Czlonek zalogi†10.04.10
Czlonek zalogi†10.04.10
Czlonek zalogi†10.04.10
Czlonek zalogi†10.04.10
Czlonek zalogi, "kolezanka" ze studiów†10.04.10

96

sobota, 3 kwietnia 2010

100403

Wczoraj była rocznica śmierci Jana Pawła II. W tym roku szczęśliwie w tym dniu wypadł Wielki Piątek. Dlaczego szczęśliwie – ano przecież męczeńska śmierć Chrystusa i śmierć „naszego papieża” to bardzo bliskie wydarzenia. Przynajmniej tak twierdzą media, które co i rusz emitowały specjalne programy poświęcone Karolowi Wojtyle, dokumenty na jego temat, a nawet zamiast tradycyjnej już „Pasji Mela Gibsona” dostaliśmy film „Karol. Papież który pozostał człowiekiem”. Słowem – gdzie się człowiek nie obejrzał widział papieża. Bałem się otwierać lodówkę…

Pytanie tylko, czy takie rozdmuchane nieco obchody śmierci tego człowieka są rzeczywistym uczczeniem jego życia i pamiątką śmierci? To, że był to człowiek wyjątkowy nie ulega wątpliwości – tylko czy ktoś o tym rzeczywiście pamięta? W dniu śmierci widziałem w telewizji (zawsze rzetelnej i prawdomównej) płaczących ludzi mówiących, że umarli razem z nim, że to koniec pewnej epoki, że to cios dla każdego wierzącego i tak dalej… Słowem – każdy chciał się stać tak święty jak Wojtyła. Dowiedziałem się też , że nie jestem z „pokolenia Czarnobyla” tylko z „pokolenia Jana Pawła II”, co mnie bardzo zdziwiło.

Świat rzeczywiście się zmienił po śmierci papieża. Jeśli się jednak tym zmianom przyjrzeć okazuje się, że z Wojtyły zostały praktycznie tylko obrazki z fajnym dziadkiem w śmiesznej czapeczce. Nowy papież, Benedykt XVI, sprawił, że Kościół powrócił do hermetycznego zamknięcia i braku serdeczności. Zbudowane przez Jana Pawła mosty między katolikami, a muzułmanami czy żydami zostały pozamykane (dobrze, że nie spalone), pojednanie różnych wyznań chrześcijańskich jest jeszcze dalej niż było, a nawet ekskomunika biskupów lefebrystów została cofnięta. To wszystko w połączeniu z uwielbieniem dla Mszy Trydenckiej i starych zwyczajów (łącznie ze strojami) oddala Kościół od zwykłych śmiertelników. Dobrze, że nowy papież nie każe się nosić w lektyce i nie nosi tiary.

Ratzinger nie jest może aż taki zły, ale tak czy siak jest gdzieś daleko w Watykanie i tak naprawdę z życiem katolików nie ma wiele wspólnego (nie mówiąc już o życiu niewierzących). No właśnie – Jan Paweł II miał przecież z nami, Polakami, bardzo wiele wspólnego. Tak przynajmniej wielu ludzi twierdzi. Czy przekłada się to na konkretne czyny? Czy ktoś w ogóle zajrzał do encyklik papieskich, czy innych jego utworów? Prawdopodobnie jeśli nie robił tego wcześniej, nie zrobił tego i po śmierci papieża. Sam przyznam szczerze, że przeczytałem całe 2 utwory Wojtyły i to tylko dlatego, że gdzieś, kiedyś mi się tytuł obił o uszy. Nasze podejście do śmierci papieża idealnie podsumowuje fakt, że dzień po jego odejściu niektórzy ludzie byli tak pogrążeni w żałobie, że nie mogli pracować. Bardzo to było wygodne i bardzo pasowało do wychwalanej przez ciężkiej pracy i obowiązkowości.

Z tych powodów wydaje mi się, że śmierć papieża jest obchodzona trochę na pokaz. Był to niewątpliwie wspaniały i święty człowiek, ale wydaje się, że dla nas najważniejsze jest to, że był Polakiem. Owszem – musimy pamiętać o Wojtyle, ale poprzez pamięć o jego naukach i przesłaniu, a nie wielkie obchody w telewizji czy na ulicach.

To zupełnie jak ze wspomnianym wcześniej Chrystusem…

wtorek, 23 marca 2010

100323

Ostatni wpis był bardzo subiektywną oceną albumu, który większość czytających wyłączy po 20 sekundach drugiej piosenki. Tym razem coś bardziej uniwersalnego. Opiszę historię człowieka, który nauczył mnie i pewno wielu innych programować. Nie podam jego personaliów, a tych którzy wiedzą o kogo chodzi proszę o pozostawienie tego opisu dla siebie. Nie jest moim celem pisanie czyjejś biografii nie informując go o tym, a wyciągnięcie z czyichś doświadczeń jakiegoś morału.

No to zaczynamy…

Z panem K spotkałem się na wykładzie dotyczącym programowania. Konkretniej – uczyliśmy się jak skorzystać z pewnej biblioteki. Człowiek – niewysoki, chudy, w okularach – wydał mi się bardzo sympatyczny. Jego wykład, a właściwie zbiór slajdów z wypisanymi przydatnymi elementami biblioteki, które szczegółowo opisywał, był płynny i pełen humoru. O dziwo nie był to ani wykład typu: „Patrzcie ile ja umiem”, ani typu „I tak nic nie zrozumiecie”, ani nawet „Więcej jaj niż treści”. Facet autentycznie coś umiał i chciał coś przekazać. A co ważniejsze – robił to doskonale.

Laboratoria zaczęły się jak wszystkie na tym wydziale. Jedyną różnicą było to, że nikt nie podał nam zadania. Pojawiało się ono na stronie o odpowiedniej godzinie. Pełna automatyzacja, pełen profesjonalizm. Miało to swoje zalety – mieliśmy dokładnie 90 minut na zadanie, jak i swoje wady – mieliśmy dokładnie 90 minut na zadanie. Oczywiście odpowiedni skrypt przyjmował tylko rozwiązania wysłane przed upływem zadanego czasu. Nie były to proste laboratoria, ale wszyscy prowadzący służyli pomocą i nie chcieli nikogo na siłę wyeliminować. Drugi semestr był już nieco prostszy, ale i tak było co robić. Po roku zajęć (2 przedmioty) kilku z nas, w tym ja, znalazło bez problemu pracę i dobrze sobie w niej radziło

Profesjonalizmu pana K ostatecznie dowiodła wizyta komisji akredytacyjnej na wydziale. Komisja miała na celu ocenić na jakim poziomie prowadzone są zajęcia. Przyszli do pana K na laboratoria i zastali go siedzącego na krześle z rękoma założonymi za głową, patrzącego na studentów wyczekujących pojawienia się kolejnego zadania. Zapytali go co prowadzi i jeszcze o parę szczegółów, a następnie zwrócili uwagę, że już czas zaczynać zajęcia. On popatrzył na studentów, rozwiązujących zawzięcie zadania, które chwilę temu pojawiły się na jego stronie i spokojnie odpowiedział „przecież się właśnie zaczęły”. Komisja sprawdziła co robią studenci, podziękowała mu i wyszła. To były jedyne sprawdzone laboratoria – byli pod takim wrażeniem, że nie musieli niczego innego kontrolować.

Pan K był doktorantem, asystentem. Miał 7 lat na napisanie doktoratu, prowadząc w tym czasie zajęcia. Człowiek jest niesamowicie pracowity i sumienny, ale jego promotor niestety nie. Doktorat nie został ukończony na czas, a pan K stracił uprawnienia asystenta (min. do prowadzenia zajęć). Dziekan, pod wpływem petycji studentów i własnych odczuć względem pana K od razu zatrudnił go jako pracownika dydaktycznego, ale była to już tylko umowa zlecenia. Po kolejnych 3 latach, podczas których doktorat nie został zamknięty pan K zniechęcił się na tyle, że nie podpisał kolejnej umowy z uczelnią i po 10 latach pracy opuścił wydział…

Miał być morał i będzie. Można się starać nie wiadomo jak mocno i niczego nie osiągnąć z winy osób trzecich, które „starają się mniej”. Pesymistyczny morał, ale prawdziwy. Wniosek jest prosty – nie starać się tak bardzo. Jedyny problem jest taki, że przez nasz brak starania, brak pracy, olewactwo, lenistwo i tumiwisizm takim ludzion jak pan K „świat bezczelnie rozkwasi nos”.

wtorek, 9 marca 2010

100309

Miało być o czymś zupełnie innym, ale tak wyszło, że będzie o muzyce. Urzekł mnie bowiem album jednoosobowego projektu muzycznego Burzum o tytule „Belus”. Uczciwie ostrzegam, że jest to w zasadzie black metal. Uczciwie też dodam, że to rodzaj black metalu mający wiele wspólnego z ambientem – jest oparty na atmosferze i kilku prostych dźwiękach. Ale do rzeczy.

Trochę faktów o człowieku, który to stworzył. Varg Vikernes to jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci w historii black metalu. Został skazany na 21 lat więzienia za zabicie człowieka (Euronymusa – kumpla z zespołu Mayhem) oraz za spalenie trzech kościołów. Poza tym jest rasistą i ma matkę aktywnie działającą w bojówkach nazistowskich w Norwegii. On sam po 16 latach spędzonych w więzieniu twierdzi, że jest kim innym. Dalej jest rasistą itp. ale przynajmniej wyzbył się nienawiści do wszystkiego i wszystkich. Przynajmniej takie wrażenie mam po wysłuchaniu jego najnowszego albumu, porównując go do wszystkich poprzednich dokonań muzycznych tego pana.

Belus, bo taki jest tytuł albumu, to norweski bóg światła i piękna, nazywany też Baldurem (tak, tym Baldurem), Baldrem, Belanusem czy…. Apollo, ale to w innej kulturze. Ów Baldur jako uosobienie piękna i światła nie miał lekkiego życia. W zasadzie może i miał lekkie życie, ale krótkie. W krainie bogów, Asgardzie, wszyscy go kochali, ale wciąż nękały go sny o śmierci. Zaniepokojona matka, Frigg, chcąc temu zapobiec nakazała wszystkiemu co istnieje przysiąc, że nie skrzywdzi Baldura. Przeoczyła jednak jemiołę. Podstępny Loki wykorzystał to i gdy Bladur udowadniał swoją nieśmiertelność podrzucił jego bratu, Hodurowi, oszczep wykonany z jemioły. Biedny Hodur zabił Baldura, za co z resztą został stracony. Co ciekawe po Ragnaroku Baldur i Hodur mają rządzić światem, który w przeciwieństwie do naszego będzie przepełniony dobrem i pięknem. Co jeszcze ciekawsze Wikipedia na hasło Belus odpowiada: Ba’al (Min. Biblia), Marduk (Babilon), Belus (Egipt), Belus (Asyria), Belanus (Anglia, Celtowie). Słowem – Apollo miał wiele wcieleń.

Przejdźmy jednak do rzeczy, czyli do muzyki. Pierwszy utwór, będący wstępem do płyty zwie się Leukes Rankespill (knowania Lokiego). Jest to jeden powtarzający się dźwięk przypominający uderzania jakiejś piłeczki czy szklanego przedmiotu o stół. Dokładnie tak, jakby ktoś myślał intensywnie i nieświadomie bawił się jakimś przedmiotem. Atmosfera zostaje podtrzymana, ale utwór „Belus’ Doed” (śmierć Baldura) już wprowadza gitarę i szczątkową perkusję. Jest to przeróbka utworu o prawie tym samym tytule z płyty „Daudi Balrds” (lub „Baldrs Doed”), którą Vikernes nagrał w więzieniu (jest to ambient grany tylko na syntezatorze, bez wokalu – bardzo fajna płyta). Wokal brzmi jakby pochodził z sąsiedniego pomieszczenia, gitara jest monotonna, perkusja szczątkowa. Całość tworzy coś niesamowicie klimatycznego i wspaniałego w swej prostocie. Nigdy nie myślałem, że język norweski nadaje się do jakiejkolwiek formy sztuki. Na szczęście nie jest aż tak strasznie nudno jakby się mogło wydawać. Motywy muzyczne się powtarzają, ale razem z wokalem, recytowanymi tekstami i dobijająco monotonną perkusją sprawiają, że można poczuć tragizm śmierci Baldura.

Trzeci utwór, „Glemselens Elv” (rzeka zapomnienia, Leta z greckiej mitologii) to już podróż Baldura do zaświatów. Pojawia się gitara basowa, ale monotonia, spokój i rozżalenie pozostają. W tym utworze gitara i perkusja pokazują co potrafią (oczywiście w sensie tego typu muzyki), a śpiewane cicho i smutno wersy „Powrócę. Wrócę do domu. Gdy duchy zimy będą słabe, powrócę do domu” sprawiają, że czujemy to co Baldur udający się do krainy umarłych…

Gdzie ostro wchodzi kolejny utwór "Kaimadalthas' nedstigning" (zejście do Hel – piekła). Gitara jest połamana i przerażająca. Jej rytm prawie nie zgadza się z rytmem perkusji. Wokal jest wręcz nieprzyjemny i stłamszony. Co chwila jesteśmy bombardowani spokojnie recytowanym tekstem „Schodzę w głąb ciemności, gdzie wszystko jest martwe”. To chyba mój ulubiony utwór, a jednocześnie najbardziej wymowny ze wszystkich. Pewność i spokój z jakimi wypowiadany jest ww. tekst są wręcz niepokojące. W połowie utworu gitara zupełnie się zmienia, a jej nowe brzmienie uświadamia nam, że jesteśmy już na miejscu i żaden bunt tego nie zmieni…

Chyba, że nadejdzie Ragnarok – utwór Sverddans (taniec mieczy), to najcięższy i najbardziej agresywny kawałek na tej płycie. Walka trwa chociaż wynik jest z góry ustalony. Szybko lądujemy w „Keliohesten” (ucieczka z Hel?) gdzie wyraźnie czuć tempo i chęć przetrwania jaką musi czuć ktoś, kto wraca z piekła. W utworze czuć też nienawiść i złość, co wydaje się logicznym następstwem czasu spędzonego w piekle. Przedostatni utwór „Morgenroede” (Świt) to już koniec Ragnaroku. Z muzyki płynie spokój połączony z walką i trudem. Słońce znowu wstało i już mamy lato. Nie wiem jak udało się to osiągnąć za pomocą samej gitary, ale autentycznie czuje się krajobraz po bitwie i monotonię nowego dnia – co by się nie działo, nowy dzień i tak nastąpi...

Ostatnim utworem jest „Belus’ Tilbakekomst” (powrót Baldura), który jest w zasadzie jednym motywem powtarzanym przez dziewięć minut. Baldur powrócił, ale czy jego nowy świat będzie taki doskonały? Tło muzyczne jest bardzo spokojne i błogie, ale pierwszy plan to czysty niepokój.

Niewiadomo jak wygląda świat według wizji istoty doskonałej…

wtorek, 2 marca 2010

100302

Ponieważ były ferie, a ja podczas ferii mam również przerwę intelektualną nie zrodził się w mej głowie żaden sensowny pomysł na wpis... Wychodzę z założenia, że jak mam pisać o dupie Maryni to lepiej nie pisać w ogóle więc wpadłem na ciekawy pomysł. Oto lista konkursów (nie wszystkich, ale prawie) na konwencie Kamikaze III, którą wygrzebałem przez przypadek w odchłani mojego dysku. Łezka mi się w oku zakręciła, a i pośmiałem się troszkę =D. Enjoy

Rysunkowy – „Kochanie czas na Colgate!” „Ale mamo ja jeszcze rysuję” „Porysujemy razem?” „Po moim trupie! To moje kredki!”. Jeśli codziennie przeprowadzasz takie rozmowy, to ten konkurs jest dla Ciebie!

Fashion – Wkurzały Cię stroje czarodziejek? Uważasz, że lepiej by im było w obcisłych skórzanych kurtkach? Zabawa laleczkami KISS, albo laleczkami voodoo na żywo – zapraszamy.

Karaoke – Tru Black death grindcore horror theatric power speed wycieraczka trash nu metalowe wersje znanych nam dobrze utworów ze Złotopolskich oraz Klanu. No chyba, że wolicie satanistyczne czeskie techno z domieszką hip-hopu z lat 30 XVIIw…

Kalambury – Czy jeśli on się pochyla i ma pozycję jak na urządzeniu użyteczności publicznej połączonym z kanalizacją, a potem jakoś śmiesznie się wyprostowuje i wszyscy się cieszą to znaczy, że pokazuje jakieś hentai? Nie! On pokazywał Adama Małysza…

Cosplay i scenki – …i znowu ci cali przebierańcy… Jacyś kreatywni tym razem – niebieskie garniturki… jakieś fajne modele broni, o! nawet chcą ze mną pogadać… Zaraz zaraz! Ja na tym chodniku to przez przypadek! Ja myślałem, że to scenka miała być! Ja przepraszam! Ja nie chcę na posterunek!

Kamikaze – No to panowie z bojowym okrzykiem starożytnych pilotów kamikaze „Zwieraaaaaaaaaacz!!!!!!!!!!!” startujemy i lecimy… do monopolowego na pi… sok jabłkowy z pianką…

Kamikaze rekrutacja – Pozostaną tylko najsilniejsi z najsilniejszy i najcelniejsi z celnych. Przeżyją tylko ci, którzy będą wytrwali jak zużyte kowadło… albo ci którzy uciekną odpowiednio wcześnie, bo z samolotu nie da się katapultować – zaspawany

Krzyżówka – Tym razem bezbłędnie przygotowana przez nasz sztab czołowych szaradzistów i speców od utrudniania życia innym. Jeśli spodziewasz się pytania o nazwę miecz tego kolesia, którego zabił Mitsurugi na początku Kenshina to dobrze się spodziewasz =D.

Polityka – Liga Prostytutek Radzieckich, Sojusz Lewych Durniów, Powaleni Obywatele, Samogwałt, Unia Wariatów i inni zapraszają do sowich szeregów… Czy jesteś gotów?

Konsolowy – zadanie polega na wyciągnięciu wtyczki od konsoli, wzięciu tejże do rąk a następnie na cichym skradaniu się między orgami i ucieczce przez pilnowane przez ochroniarzy drzwi… Jak się nie uda – spróbuj za rok

GO – Znasz GO? Lubisz GO? Chcesz GO mieć? A zabrałeś GO ze sobą? Nie! To czeGO Ty tu chcesz? I tak GO nie dostaniesz? Ani nagieGO ani GOłego ani nawet ubraneGO. Po prostu GO tu nie ma…

niedziela, 14 lutego 2010

100214

Film Avatar był niesamowicie efektowny i bardzo przyjemnie się go oglądało, ale z realizmem miał niewiele wspólnego. Latające góry magnetyczne, wodospady niewiadomo skąd, olbrzymia dżungla w systemie Alpha Centauri… Oczywiście nie o to w tym chodziło i nie mam zamiaru wypisywać idiotyzmów w stylu „wadą filmu był brak realizmu”. W końcu to science-fiction i to z naciskiem na „ficiton”. Przypatrzmy się jednak samym Na’vi.

Nasze smerfy wyglądają prawie jak ludzie mimo, że żyją na planecie gdzie wszystko ma cztery oczy i sześć odnóży. Osobna gałąź ewolucji? Ludzcy przodkowie? Nie. Człowiek oglądający film nie byłby w stanie utożsamiać się i rozumieć gestów czy mimiki czegoś co z ludzką formą nie ma nic wspólnego. Innymi słowy – gdyby Na’vi byli bardziej obcy straciliby sympatię i zrozumienie widzów. Takie mamy obwarowania genetyczne. Wyjaśnienie dość pokrętne, bo film byłby moim zdaniem ciekawszy z bardziej odjechanymi obcymi, ale może właśnie w tym tkwi jego sekret, że smerfetka dwa razy mrugnie, a widz zapomina, że jest niebieska i ma hodowlę robaków w warkoczu.

Eliminujemy więc z naszych rozważań filmy gdzie obcy mają przypominać ludzi, aby odbiorca mógł się z nimi utożsamiać. Odpadają wszelkie „Kokon’y”, „ET” (wbrew pozorm całkiem humanoidalny), „Macochy kosmitki” itp. Dziwne natomiast jest, że w pozostałych gatunkach S-F kosmici czy koegzystujący z ludźmi czy chcący nas wybić, także wyglądają jak ludzie. Szare ludziki z „Archiwum X”, wszystkie inteligentne stworzenia z „Gwiezdnych wojen” i „Star Treka”, dzikie hordy z „Dnia niepodległości”, nawet „Predator” wygląda jak człowiek (przystojniejszy od wielu ludzi z Ziemi). A w grach? „Mass Effect”, seria X-Com, Quake II, „Starcraft” (poza Zerg, o których w następnym akapicie)…

Sytuację ratują trochę „Obcy”, „Żołnierze kosmosu”, „Ewolucja” czy „Coś”. Tam kosmici to mniej lub bardziej zwierzęta, które jakimś cudem dostają się na Ziemię. Najczęściej dzieje się tak przez jakiś meteoryt, czy inne dziwadła. Humanoidalni ci kosmici nie są, ale szczytem ich osiągnięć cywilizacyjnych jest mrowisko. Nieco lepiej jest z Tyranidami z Warhemmer’a 40k i w mniejszym stopniu z Zerg ze „Starcrafta”. W obu wypadkach mamy do czynienia z obcą cywilizacją, która jest odmienna od ludzkiej, ale niestety w dalszym ciągu trudno uznać kulturę zjadania wszystkiego za wielki wyczyn.

Zastanawiam się dlaczego wszystkie inteligentne rasy obcych przedstawiane w filmach czy grach tak bardzo przypominają ludzką. Przecież Lovecraft w opowiadaniu „W górach szaleństwa” opisał starsze istoty - obcych wyglądających jak połączenie rozgwiazdy, ośmiornicy i sokowirówki, którzy mieli bardzo wysoko rozwiniętą i zupełnie odmienną cywilizację. Wiem, ze Lovecraft był swojego rodzaju geniuszem, ale bez przesady.

Dlaczego tak rzadko obserwujemy takich kosmitów? Ludzie są leniwi i nie chce im się wymyślać niczego nowego? Łatwiej pokazać rozwiniętą kulturę jeśli jej członkowie wyglądają prawie jak ludzie? Uważamy, że ludzka forma z postawą pionową i kończynami chwytnymi jest najdoskonalsza? Czy też po prostu filmem czy grą z bardziej interesującymi kosmitami nikt by się nie zainteresował…
Chyba czas wrócić do mordowania sectoidów – przynajmniej ma się mniejsze wyrzuty sumienia…

niedziela, 17 stycznia 2010

100117

Prawa autorskie są ostatnio bardzo gorącym tematem. W Szwecji trwa pościg za piratami z The Pirate Bay, u nas policja sprawdza oryginalność oprogramowania obywateli, a na całym świecie rozjeżdża się pirackie płyty walcami. A przecież to tylko kropla w morzu wszelkiego rodzaju naruszeń, czy wręcz gwałtu na cudzej własności.

Postawmy się w roli właściciela firmy. Najpierw trzeba wybrać nazwę, stworzyć logo oraz slogan dzięki któremu klient nas zawsze będzie rozpoznawał. Nazwa musi być chwytliwa, prosta i nowoczesna. Niech będzie Eden. Za symbol firmowy najlepiej wybrać coś prostego, a jednocześnie charakterystycznego. Na przykład choinkę – każdy ją dobrze zna i fajnie będzie jak spoglądając na drzewko przypomni sobie o nas. Pozostaje hasło przewodnie… niech będzie „Dajemy zamiast brać!”. Dobrze się kojarzy i sugeruje, że chcemy zrobić coś dobrego, mając niewielki zysk. Co w sumie nie jest takie dalekie od prawdy.

Nasza firma rozwija się wspaniale, mamy kilka oddziałów, postacie wykreowane przez naszych pisarzy, rysowników i dźwiękowców są powszechnie znane. Ostatnio nawet jakaś szkoła zwróciła się o pozwolenie na wykorzystywanie jednej z postaci na lekcjach polskiego. Miałoby to pomóc dzieciom zrozumieć system wartości naszej cywilizacji w sposób bardziej przystępny niż przykłady z literatury sprzed pięciuset lat. Oferta bardzo dla nas korzystna – za niewielką opłatą udzielimy szkołom licencji na wykorzystywanie poszczególnych postaci.

Jest wspaniale – rozszerzyliśmy działalność na produkcję zabawek i w niedługim czasie opracowaliśmy nowy materiał wraz z niesamowicie wydajną technologią produkcji. Nasi naukowcy przeprowadzili matematyczny dowód, że jeśli chodzi o parametry materiału, tempo produkcji, jej ekologiczność oraz koszty nasze rozwiązanie jest bardzo bliskie doskonałemu. Opracowane twierdzenia są bardziej ogólne niż ten konkretny przypadek i być może niedługo otworzymy placówki badawcze – nowe technologie i rozwój nauki są najważniejsze. Z pewnością się to przyda biorąc pod uwagę, że kilka uczelni zwróciło się z prośbą o udostępnienie wywodów matematycznych. Oczywiście nie wydaliśmy na to zgody – dlaczego inni mają korzystać z naszego dorobku. A jeśli naukowcom bardzo zależy, będą niebawem mogli pracować w naszych placówkach.

Nasza firma prosperuje i wszyscy klienci są zadowoleni. Martwi mnie jednak wykorzystywanie naszej nazwy, logo i hasła reklamowego w sytuacjach niezupełnie kojarzących się z nami. Trzeba to zmienić! W końcu po to są prawa autorskie żeby uniemożliwić bezprawne korzystanie z cudzego dorobku.